Próby odnowy
Czytelnik poprzedniego odcinka mych rozważań o stanie kultury muzycznej w Kościele mógł pomyśleć, że zapomniałem o festiwalach takich jak „Sacrosong”, o różnych
inicjatywach wprowadzania pod sklepienia kościołów tzw. chrześcijańskiej muzyki młodzieżowej, mającej przez stosowanie współczesnych środków wyrazu uatrakcyjnić obrzędy liturgiczne (nieraz z dyskusyjnym
skutkiem!). Nie, pamiętam o tym i przyznaję, iż ostatnio przybywa interesujących zespołów i solistów, próbujących oddać profanum dzisiejszej muzyki rozrywkowej na służbę
Sacrum. Doceniam też tradycję pieśni oazowych czy pielgrzymkowych.
Przyda się w tym miejscu garść przykładów. W krakowskim klasztorze Ojców Augustianów działa wspólnota Nowe Jeruzalem, której spotkania modlitewne z reguły są wspomagane
przez muzykę - że wspomnę udział w nich jazzowego kontrabasisty Andrzeja Cudzicha, artysty dużego formatu i zarazem człowieka żarliwej wiary. W założonym przez niego
zespole muzyki chrześcijańskiej „Amenband” wykonywane są utwory jednoznacznie zaangażowane w głoszenie Dobrej Nowiny; od strony muzycznej są one polskim odpowiednikiem afroamerykańskiego
gospel i czarnej soul music, z pewnymi elementami jazzu.
Mamy w Polsce Międzynarodowy Festiwal Muzyki Gospel w Osieku, organizowany przez ks. Zdzisława Ossowskiego. Znana jest działalność popularyzatorska ks. Piotra Topolewskiego z Gdyni,
który w Radiu Maryja ma swoje audycje dla dzieci pt. Dzwoneczki kaszubskie. Niedawno z tego samego Radia dowiedziałem się o organizowanym w Górce Klasztornej
przez Księży Misjonarzy Świętej Rodziny festiwalu muzyki religijnej, którego duszą jest zdolny kompozytor - ks. Janusz Jezusek. Wspaniałą muzyczną oprawę nadają liturgii Wielkiego Tygodnia krakowscy
dominikanie. I takie przykłady można by mnożyć. Z jednym zastrzeżeniem: w dziele unowocześniania muzyki religijnej (czy z religią związanej) trzeba zachować
ostrożność. Nie może być tak, by chęć przypodobania się młodemu słuchaczowi usuwała tradycję w cień i zamieniała kościoły w dyskoteki. A już zupełnym nieporozumieniem
jest tzw. metal chrześcijański!
Wracając do głównego nurtu tych rozważań: ceniąc ruchy i inicjatywy promujące nową muzykę chrześcijańską, przypuszczam, że swoim wpływem nie obejmują większości, w każdym razie
tysięcy młodych ludzi, dla których synonimem muzyki jest tylko pop, disco i techno. Czy można uznać, że oni są straceni, że szkoda sobie zawracać głowę ich muzyczną reedukacją?
Zresztą, nie chodzi tylko o młodzież - o ludzi starszych też. Gdyby takie możliwości stworzyć, wielu z nich zapewne przyszłoby na zorganizowane specjalnie dla
nich przy kościołach lekcje śpiewu!
Trochę optymizmu
Zapewne narażę się teraz wielu Czytelnikom, ale - w myśl zasady: „wszystko we właściwym czasie” - uważam powszechny dziś u nas zwyczaj organizowania
koncertów kolędowych przed 24 grudnia za rzecz naganną. Ze swego dzieciństwa pamiętam, z jakim utęsknieniem czekałem na pierwszą gwiazdę - znak, że nadszedł ten moment,
kiedy w gronie najbliższych będziemy sobie składać życzenia, dzieląc się opłatkiem, by potem zasiąść do wigilijnego stołu, śpiewać kolędy i - rzecz jasna! - zobaczyć,
co Aniołek przyniósł pod choinkę. Jeżeli naprawdę przeżywa się Boże Narodzenie, nie można odstępować od tradycyjnego porządku.
Gdy uczęszczałem do Szkoły Powszechnej im. św. Wojciecha w Krakowie w pierwszych latach po wojnie, przez pewien czas obowiązywały jeszcze programy i styl nauczania
sprzed 1939 r. Na lekcjach śpiewu zdążyłem więc nauczyć się wielu pieśni patriotycznych, ludowych i niemało religijnych, głównie kolęd, ale i wszelkich innych, związanych z całym
rokiem liturgicznym. Następne roczniki „powszechniaków” zostały jednak takiego kontaktu z muzyką polską pozbawione. W gimnazjum uczyłem się już wyłącznie piosenek sowieckich
oraz pieśni „masowych”, produkowanych przez usłużnych kompozytorów na zamówienie „władzy ludowej”. Choć wśród nich nie brakowało ładnych melodii, nikomu z nas, młodych
(nie licząc ZMP-owskich fanatyków), nie chciało się tego śpiewać, wyczuwaliśmy ich sztuczność, nieautentyczność, obcość. Właściwie przez wszystkie lata PRL, również wtedy, gdy stalinizm się skończył,
skutecznie odzwyczajano nas od śpiewania polskich pieśni, w ogóle - od śpiewania. Odcięto nas od przeszłości, zakłamano nam teraźniejszość i przyszłość. Zapomnieliśmy, jak
się śpiewa po polsku. Dziś nadszedł czas powrotu do źródeł!
Są tego symptomy. Są powody do ostrożnego optymizmu. Wspomnę dla przykładu znakomitą działalność popularyzatorską Aleksandra Markowskiego w Częstochowie, dobrze znanego Czytelnikom tych
łamów.
A gdy 24 grudnia 2002 r. byłem na Pasterce w kościele św. Maksymiliana Kolbego w Warszawie, z radosnym zaskoczeniem usłyszałem rzeszę wiernych śpiewających mocno,
odważnie, pełnym głosem, bez żadnych hamulców w gardłach! Coś zmienia się na lepsze, jest atmosfera odnowy.
Jeśli w tej sytuacji Kościół ruszy do muzycznej ofensywy, możemy stać się świadkami i uczestnikami nowego odrodzenia!
Pomóż w rozwoju naszego portalu