Podczas kuchennych zajęć wypadła mi z szafki mała solniczka. Plastikowa, przezroczystopomarańczowa, o barwie nieco już wyblakłej, w kształcie ściętego ostrosłupa, z podstawką i główką w kolorze białym.
Zakrętka z dziurkami, przez które sypie się sól, ma przetarty gwint. Czasem wypada z tej solniczki cała zawartość - na przykład na kromkę chleba z twarożkiem i dymką. Niestety, trzeba wtedy albo usunąć
ten nadmiar soli, albo zrobić drugi egzemplarz kanapki.
Nie mówię tego po to, by tu opowiadać, co jadam na śniadanie. Plastikowa solniczka jest bowiem także nieodłącznym towarzyszem moich wakacyjnych wojaży, podczas których służyła mi już przez wiele lat
aż do teraz, kiedy jej użycie jest raczej ryzykowne. Spoczęła więc w szafce kuchennej i czasami przypomina o swoim istnieniu.
Ten opis nie jest bezpodstawny. Solniczkę dostałam od pewnej osoby, z którą leżałam kiedyś w szpitalu na Banacha. Był to oddział dla osób z problemami krążeniowymi i przebywałam tam tylko na badaniach,
za to napatrzyłam się na wiele ludzkich bied i nieszczęść. Mieszkałam w tej szpitalnej sali - jeśli tak można powiedzieć - łóżko w łóżko z Panią Marysią. Była to osoba o ogromnej miłości do ludzi, pełna
słodyczy i ciepła, zawsze chętna do pomocy, choćby w czymkolwiek.
Pani Marysia miała chore serce, ale trzymała się bardzo dzielnie, a lekarze robili wszystko, by poprawić jej słabe zdrowie. Odwiedzał Panią Marysię mąż, równie cichutki jak ona, delikatny, serdeczny.
Przynosił jej różne rzeczy do jedzenia i czytania, zawsze siedział długo przy łóżku i trzymał ją za rękę. Tak trwali we dwoje, już niemłodzi, zapatrzeni w siebie, oddani sobie bez reszty. Starałam się
nie patrzeć zbyt często w ich stronę, by ich nie peszyć i nie przerywać tej bliskości mimowolnym spojrzeniem. Podobnie kochające się pary są dziś mało modne w naszym krzykliwym, odartym z intymności świecie.
To szczęśliwe, ciche trwanie zostało jednak bezpowrotnie zburzone. Lekarz pewnego ranka zatrzymał się na dłużej przy Pani Marysi. Usiadł na stołeczku i na łóżku rozłożył plik papierów. Pochylił się
i cicho coś do niej mówił. Dobiegły mnie słowa: "... guz niewiadomego pochodzenia, komórki rakowe, instytut onkologii, przenosiny...". U Pani Marysi wykryto nowotwór. W celu bardziej szczegółowej diagnozy
i leczenia musi się przenieść do innego szpitala. Dostanie tam skierowanie i przewiozą ją najszybciej, jak to będzie możliwe.
W naszym pokoju szpitalnym zapanował nastrój żałobny. Panią Marysię wszyscy lubili i było nam bardzo smutno z jej powodu. Tylko ona sama jakoś najmniej pogrążała się w tym smutku. Pogodna jak zwykle,
twierdziła, że i tak wszystko jest w ręku Boga. I tylko różaniec jeszcze częściej spływał strużką paciorków z jej rąk.
Wiele takich historii dzieje się codziennie, szpitale pełne są osób bardzo chorych, a i los nas wszystkich, jeszcze zwyczajnie chodzących po ulicach, też jest wielką niewiadomą. Lecz opisany obraz
również jest jeszcze niepełny. Do Pani Marysi przyszedł mąż na zwykłą, codzienną wizytę. Na wieść o jej problemach biedak bezradnie się rozpłakał, i tak siedział obok łóżka, roztrzęsiony, rozżalony, nieszczęśliwy.
I to Pani Marysia musiała go pocieszać, koić jego ból, wlewać nadzieję w jego serce. Mówiła, żeby się nie martwił, bo przecież będą ją leczyli w dobrej klinice, a teraz wiele ludzi z tego wychodzi, to
dlaczego ona ma zaraz umrzeć. Tak skutecznie działała, że mężczyzna wyszedł ze szpitala od niej prawie pogodzony z sytuacją. Po jego wyjściu Pani Marysia szybko uciekła do szpitalnej kaplicy.
Pani Marysiu, gdzie Pani jest teraz? Mała, głupia solniczka, którą mi Pani zostawiła podczas swojej przeprowadzki, wciąż jest u mnie i przypomina mi o Pani dobrym sercu. I do dziś wciąż nie mam pewności,
czy większym bólem jest cierpieć samemu, czy patrzeć, jak cierpi, nawet choćby z naszego powodu, osoba nam bardzo bliska.
Pomóż w rozwoju naszego portalu