Z dr. Stanisławem Burzyńskim - odkrywcą systemu biochemicznej obrony przeciwrakowej, założycielem i głównym właścicielem Instytutu Badań Naukowych, a także kliniki i zakładu farmaceutycznego oraz apteki w Houston i w Stafford (Teksas) w USA - rozmawia bp Ryszard Karpiński
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Bp Ryszard Karpiński: - Panie Doktorze, proszę o kilka słów na temat Pańskich badań naukowych i ich rezultatów.
Reklama
Dr Stanisław Burzyński: - Jeszcze jako student Akademii Medycznej w Lublinie odkryłem we krwi substancje należące do grupy peptydów, czyli małych białek, i spostrzegłem ich niedobór we krwi osób chorych na raka. Pierwszy pacjent, którym się zainteresowałem, był chory na raka prostaty. Zacząłem badać dalej te substancje i stały się one tematem mojej pracy doktorskiej. Miałem tu duże poparcie kierownika katedry chemii ogólniej - prof. Krzeczkowskiej. Natomiast wywołało to zazdrość, a nawet nienawiść wysoko postawionych partyjnie lekarzy, którzy postanowili mi "pomóc" przez skierowanie mnie do wojska. Później sobie nawet to chwaliłem, była to bowiem słodka bezczynność w białych koszarach w Kołobrzegu, a następnie w Braniewie. Trafiłem tam na dobrych dowódców. Ale gdy trzeci raz skierowano mnie do Modlina na dwa lata, postanowiłem szukać innych dróg. Legalnie starałem się o zezwolenie na wyjazd za granicę. Po pięciu odpowiedziach odmownych zacząłem myśleć o przejściu przez Słowację i Węgry na Zachód. Okazało się to jednak zbyteczne, gdyż w ostatniej chwili zainteresował się moim przypadkiem znany prof. Marian Mazur, który specjalnie przyjechał do Lublina, aby zapoznać się z moimi badaniami, i obiecał mi pomoc. Nagle dostałem paszport i 4 września 1970 r. znalazłem się w Nowym Jorku. Wojsko jeszcze przez długi czas poszukiwało mnie w Lublinie.
- Jakie były Pana pierwsze wrażenia i doświadczenia amerykańskie?
- Pierwsze wrażenia były bardzo ciekawe, ponieważ jest to piękny kraj, tylko ja nie miałem pieniędzy ani na turystykę, ani nawet na życie. Znalazłem schronienie u mojego stryja - ks. Jana Burzyńskiego,
kapłana diecezji lubelskiej, duszpasterza w Nowym Jorku. Poszukiwania pracy w tej metropolii nie powiodły się. Dotarłem do katedry św. Patryka i zacząłem prosić patrona Irlandii o wsparcie. Napisałem
kilka listów do ośrodków poza Nowym Jorkiem - m.in. do Houston i do prof. Georgesa Ungara, który zajmował się peptydami. Prof. Ungar zaprosił mnie tutaj, a nawet opłacił moją podróż. Po spotkaniu zaangażował
mnie jako swojego asystenta na Uniwersytecie Baylor i tak zaczął się nowy etap w moim życiu.
Po dwóch latach miałem już stanowisko profesorskie, a po siedmiu postanowiłem się usamodzielnić i założyłem własne laboratorium, które z czasem rozrosło się w duży instytut prywatny i klinikę. Instytucje
te zatrudniają ponad 130 osób, w tym ok. 40% Polaków.
- Może powie Pan coś o przeżytych kłopotach?
Reklama
- Pierwszą i bardzo ważną sprawą było opanowanie języka angielskiego. Później na uniwersytecie nie miałem poważniejszych trudności. Prowadzone przeze mnie badania były cenione i subwencjonowane przez Narodowy Instytut Raka. Problemy zaczęły się wtedy, gdy przedstawiłem wyniki moich badań na wielkim zjeździe naukowym. Agencja Associated Press określiła je jako jedne z najbardziej interesujących spośród ok. 4 tys. prac naukowych. Artykuły na ten temat pojawiły się na całym świecie. Na naszym uniwersytecie przyjęto je początkowo entuzjastycznie. Później ludzie, którzy mieli decydujący głos w sprawach rakowych, chcieli mieć nade mną kontrolę. Ofiarowali mi wyższe stanowisko, większe fundusze, profesurę biochemii i onkologii, w zamian za rezygnację z praktyki prywatnej i zajmowanie się teoretycznymi badaniami. To pozbawiłoby mnie swobody działania. Dlatego pożegnałem się z karierą uniwersytecką i otworzyłem własny ośrodek badawczy. Znalazłem się w niewielkim gronie naukowców, którzy podejmują badania na własny koszt. Musiałem rozbudować moją praktykę prywatną. Tak powstała duża klinika, która zatrudnia obecnie 25 lekarzy. Pieniądze uzyskane z usług lekarskich przeznaczałem na badania naukowe, które prowadziłem po wypełnieniu obowiązków lekarskich, często wieczorem czy rano.
- Czytelników "Niedzieli" z pewnością zainteresuje sprawa dość głośnego procesu sądowego przeciwko Panu Doktorowi. Proszę opowiedzieć nam tę historię.
Reklama
- Gdy stwierdziliśmy działania przeciwrakowe odkrytych przeze mnie substancji, nazwanych antyneoplastonami, i brak ich działania toksycznego u zwierząt, zaczęliśmy leczenie eksperymentalne chorych. Procedura leczenia została zatwierdzona przez komisję etyczną. Moi adwokaci zasięgnęli opinii władz Teksasu i stwierdzili, że nie ma żadnych przekroczeń praw stanowych czy federalnych. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Ale kiedy pozytywne wyniki leczenia zaczęły nabierać rozgłosu i do naszej kliniki zaczęli przyjeżdżać ludzie z całego świata, wtedy władze federalne, reprezentowane przez FDA (Food and Drug Administration - Agencja ds. Leków i Żywienia), postanowiły mieć nad nami ścisłą kontrolę. Skończyło się to procesem przeciwko nam w maju 1983 r. Największym zarzutem był fakt wysyłania naszych leków do ludzi ciężko chorych z innych stanów. Przypadki takie były uzgodnione wcześniej z FDA, która poinformowała nas, że jeżeli chory nie może przyjechać do naszej kliniki, wtedy możemy wysłać leki do jego lekarza. Zostało to jednak nazwane przekroczeniem przepisów handlu międzystanowego. Domagano się likwidacji naszej działalności oraz kar pieniężnych. Sprawa została zakończona po ok. 6 tygodniach. Sędzia federalny wydał wyrok, według którego żądania FDA zostały odrzucone. Otrzymaliśmy zezwolenie na produkcję leków i ich stosowanie w całym stanie Teksas. Natomiast wysyłanie leków poza stan miało być zatwierdzone przez FDA. Agencja usiłowała szantażować sędziego. Jednak pani sędzia nie cofnęła się przed wydaniem pozytywnego dla mnie wyroku. Później FDA usiłowała postawić mnie w stan oskarżenia kryminalnego, ale na szczęście bez rezultatu. Na początku lat 90. wydawało się, że sprawa umarła śmiercią naturalną, ale w tym właśnie roku pojawiła się na scenie pewna firma farmaceutyczna, która chciała przywłaszczyć sobie wyniki naszych badań i zdobyć licencję na produkcję i sprzedaż wynalezionych przez nas leków. Ataki na nas trwały kilka lat, nasilając się w 1995 r., kiedy to ponownie zostałem postawiony w stan oskarżenia. Główne zarzuty dotyczyły ponownie tzw. handlu z innymi stanami. Każdy z tych zarzutów dotyczył faktu przenoszenia leków przez pacjentów do innych stanów w celu kontynuowania leczenia. Nie było dowodów na wysyłanie leków przez klinikę. Groziło mi za to 270 lat więzienia i ok. 100 mln dolarów grzywny. I ten smutny proces zakończył się naszym zwycięstwem. Większość ludzi, którzy nas prześladowali, straciło pracę, łącznie z komisarzem FDA. Rząd wydał na ten proces ok. 60 mln dolarów. Obecnie żyjemy w zgodzie z FDA i mamy nadzieję, że dostaniemy od niej większe fundusze na nasze badania.
- Na czym polega działanie Pańskich preparatów?
- Preparaty te działają na zasadzie przełączników genów, tzn. włączają geny supresory, które uaktywniają program śmierci komórkowej, zabijając w ten sposób jedynie komórki rakowe bez uszkadzania komórek zdrowych. Podobnie jak wyłączenie prądu powoduje zatrzymanie silnika elektrycznego - wyłączenie sygnału elektrycznego w komórce rakowej powoduje jej śmierć.
- Co jest największym sukcesem i radością w Pańskiej karierze?
- Naszą największą radością są nasi pacjenci, w stosunku do których inni lekarze wyczerpali już wszystkie możliwości współczesnej medycyny i praktycznie wydali na nich wyrok śmierci, a tymczasem po zastosowaniu naszych preparatów pod ścisłą kontrolą lekarską ci ludzie nadal żyją i wypełniają różne zadania życiowe. Są wśród nich osoby różnej płci i w różnym wieku, różnych narodowości. To oni bronili nas w czasie procesu, stojąc z transparentami na zewnątrz sali sądowej i pod Białym Domem w Waszyngtonie. Oni także w dużej liczbie ok. 600 osób, stanowiąc większość gości, wzięli czynny udział w 2002 r. w skromnych obchodach 25-lecia naszej działalności.
- Panie Doktorze, może jeszcze słowo o parafii polonijnej w Houston. Jest Pan przecież jednym ze znaczniejszych fundatorów obecnego kościoła.
- Jeszcze w latach 70. rozpoczęliśmy starania o założenie parafii polonijnej. Główną organizacją było Stowarzyszenie Inteligencji im. M. Kopernika, któremu nawet przez pewien czas przewodniczyłem. Początkowo mieliśmy trudności ze strony miejscowej władzy diecezjalnej. Po wyborze Polaka na Stolicę Piotrową trudności znikły. Zakupiono odpowiednie grunty i zamieniono istniejącą salę gimnastyczną na kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Kilka lat temu rozpoczęto budowę nowego kościoła, który został poświęcony 26 sierpnia 2001 r. Od 1993 r. proboszczem naszej parafii jest ks. Jerzy Frydrych TChr. Cieszymy się, że w niedzielę 2 lutego br. Ksiądz Biskup mógł w naszym kościele odprawiać Mszę św. i spotkać się z tutejszą Polonią.
- Dziękuję za rozmowę.