Szokujące poglądy B. Geremka z 1981 r.
Reklama
Kolejne numery świetnego krakowskiego czasopisma Arcana przyciągają znów niezwykle wartościowymi tekstami. W numerze 46-47 znajdujemy cenny artykuł Tomasza Mianowicza: Czego nie powiedział Mieczysław
F. Rakowski. Kilka uwag na temat wartości źródłowej dokumentów SED dla badań nad historią PRL. Sądząc po prawdziwych "perełkach", zacytowanych przez Mianowicza w jego tekście, opartych na materiałach
NRD-owskiej partii komunistycznej z 1981 r., wiele płacimy za brak dostatecznego nagłośnienia znajdujących się tam rewelacji. Najciekawszą z nich jest przekazana ambasadorowi NRD w Warszawie Neubauerowi
relacja Stanisława Cioska, przesłana przez Neubauera w szyfrogramie do Berlina 2 grudnia 1981 r. Oto jak Ciosek przedstawia w niej poglądy Bronisława Geremka na niewiele dni przed wprowadzeniem stanu
wojennego: "Właśnie miałem osobliwą rozmowę z szefem ekspertów «Solidarności». (...) Nie wierzyłem własnym uszom. Geremek oświadczył, że dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy «Solidarnością»
w obecnej formie a socjalizmem realnym jest niemożliwa. (...) Po siłowej konfrontacji «Solidarność» mogłaby na nowo powstać, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie,
bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez ambicji sięgnięcia po władzę. Być może - kontynuował Geremek - tak umiarkowane siły jak Wałęsa mogłyby zostać zachowane".
Przypomnijmy, że Geremek miał dość znaczące powody do niechęci do "Solidarności" takiej, jaka miała swój zjazd jesienią 1981 r., i dominujących w niej poglądów. W tym czasie dominacja tendencji chrześcijańsko-patriotycznych
w "S" była tak wielka, że Geremka nie wybrano nawet do 100-osobowego składu Komisji Krajowej "Solidarności". Odczuł to jako prawdziwą katastrofę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kompromitująca "cegła" historyczna
W tym samym numerze Arcanów warto polecić inną znakomitą pozycję - ogromnie krytyczną recenzję napisaną przez niemieckiego badacza Bogdana Musiała do książki bardzo wpływowego polskiego historyka Włodzimierza Borodzieja, do niedawna prorektora Uniwersytetu Warszawskiego. Bogdana Musiała przedstawiałem już z rok temu na łamach Niedzieli jako autora obszernej, miażdżącej pracy na temat Sąsiadów Grossa. Teraz ten sam Musiał bardzo ostro dyskwalifikuje wartość książki prof. Borodzieja Terror i polityka, w związku z wydaniem jej w niemieckim przekładzie. Autorowi zarzuca bezkrytyczne korzystanie z najgorszych zafałszowujących historię opracowań historyków PRL-owskich, w stylu b. pracownika UB Ryszarda Nazarewicza. Przejęcie ich tez prowadzi u Borodzieja do zafałszowań w stylu określania Narodowych Sił Zbrojnych jako "kolaborantów i zdrajców". Swój nader wnikliwy tekst niemiecki historyk konkluduje stanowczą opinią na temat sytuacji w Polsce (szkic Musiała jest zatytułowany Casus profesora Borodzieja a stan polskiej historiografii). W ocenie Musiała: "Po roku 1989 zastosowano wobec przedstawicieli aparatu komunistycznego zasadę braku odpowiedzialności («grubej kreski»). Efekty są dzisiaj takie, że postkomuniści rządzą niepodzielnie krajem, co rozwojowi młodej polskiej demokracji zapewne nie posłuży. Wymownym tego przykładem jest stan telewizji publicznej, zbliżony pod względem upolitycznienia i «obiektywizmu» do standardów panujących na Białorusi. Ową «grubą kreskę» zastosowano nie tylko w polityce, lecz także w innych dziedzinach życia publicznego, choćby w sądownictwie czy świecie nauki. Nadzieja na «samooczyszczenie się» tych środowisk z osób najbardziej skompromitowanych ideologiczną dyspozycyjnością i nierzetelnością w czasach PRL okazała się złudna".
Wybielanie Niemiec kosztem Polski
Z kolei ozdobą numeru 48. Arcanów jest obszerny tekst dwóch profesorów filozofii Zbigniewa Musiała i Bogusława Wolniewicza: Niepokojące fakty wokół Polski. Obaj autorzy, opierając się na rozlicznych przykładach,
wskazują na wyraźne działania różnych wpływowych zagranicznych gremiów zmierzających do oczernienia Polski i Polaków, aby wybielić rolę Niemców w II wojnie światowej. Wskazują przy tym m.in. na od dawna
stosowane pojęcie "zbrodnie nazizmu" zamiast "zbrodnie niemieckie" i coraz częstsze występowanie z oszczerczym określeniem "polskie obozy zagłady" zamiast "niemieckie obozy zagłady" (nawet w Centrum Szymona
Wiesenthala). W ocenie profesorów Musiała i Wolniewicza: "Nieodparcie narzuca się myśl, że wskazane określenia stanowią część szerokiej i od lat prowadzonej akcji propagandowej, której przyświeca jeden
jasno określony cel: odciążyć Niemców od ich związku sprawczego z zagładą Żydów europejskich, a w to miejsce obciążyć tym związkiem Polaków. Propagandowo usiłuje się tu podstawić w opinii światowej «Polskę»
za «Niemcy» - w tym kontekście. Nazwijmy tę operację «podstawianiem Polski».
Polskę podstawia się do kontekstu zagłady, oczywiście, nie w drodze jakiejkolwiek racjonalnej argumentacji. W świetle historii nie miałoby to żadnego pokrycia w faktach. Operacja polega wyłącznie
na zabiegach psychotechnicznych, przez które zmierza się do wytworzenia w świadomości społecznej i opinii publicznej stosownego automatyzmu asocjacyjnego. Chodzi o to, by z czasem wielka zagłada przestała
się kojarzyć ludziom z Niemcami - jako krajem i ludem - a zaczęła kojarzyć się z Polską i Polakami. I to tylko z nimi!
Psychotechnicznego zabiegu podstawienia dokonuje się w dwu krokach. Przede wszystkim trzeba sprawić i zadbać, żeby wszędzie tam, gdzie mowa jest o «zagładzie Żydów», pojawiało się również
zawsze słowo «Polacy» lub «Polska». W ten sposób psychologicznie powstaje skojarzenie w jedną stronę: «Zagłada» to znaczy «Polska»!".
Obaj naukowcy odnieśli się też bardzo krytycznie do sposobu przedstawiania przez IPN Kieresa odpowiedzialności za zbrodnię w Jedwabnem, w tym do tzw. końcowych ustaleń IPN, ogłoszonych podczas konferencji
w Białymstoku, pisząc: "Wielka powściągliwość w określaniu roli Niemców w Jedwabnem kontrastuje w «końcowych ustaleniach» z kategorycznym określeniem roli Polaków: udział polskiej ludności był
decydujący. Nic więc dziwnego, że amerykańska agencja Associated Press - jak pisze Daniłowicz - opublikowała natychmiast materiał pt. Polacy, nie naziści, oskarżeni o masakrę w 1941 r. Czyta się w nim,
że - według ustaleń polskiego Instytutu Pamięci Narodowej - to Polacy, nie Niemcy, dokonali masakry w Jedwabnem; i że zatem podstawowa teza Grossa w tej sprawie znalazła potwierdzenie.
Trudno pojąć, jak IPN mógł był wystąpić z takim «ustaleniem końcowym». Prawdę o Jedwabnem - i wszystkich wydarzeniach podobnych - trzeba ujawniać bez ogródek, nie licząc się z niczyim interesem
ani uczuciem. Ale nie sposób przystać na tendencyjne pomniejszanie roli Niemców kosztem powiększania roli Polaków. Przeczyłoby to ogólnej wiedzy historycznej i jednoznacznemu świadectwu dokumentów - choć
może nie tych, które «badali» funkcjonariusze IPN.
Udział Polaków w jedwabieńskim mordzie był rzekomo «decydujący». Ale co to znaczy? Znaczy, że od nich tylko zależało, czy mord zostanie dokonany - a nie od Niemców. To Polacy - zdaniem IPN-u
- postanowili zagładę tamtejszych Żydów, a gdyby jej nie postanowili, Żydzi ci by ocaleli. Jest to ustalenie absurdalne. To jakby rzec, że w mordzie katyńskim decydująca była rola pewnych lejtenantów
z NKWD; i że gdyby nie oni, oficerowie by ocaleli. (...)
Tonację białostockiej konferencji prasowej i jej «Ustaleń końcowych» najlepiej oddaje właśnie ów tytuł Zagłada Żydów w Jedwabnem: Jednak sąsiedzi, zamieszczony wielkimi literami na pierwszej
stronie dziennika Rzeczpospolita z 10 lipca 2002 r. Znaczy on tyle, co: A jednak Gross miał rację! Tak też słusznie odczytał owe «Ustalenia» sam Gross, który w tym samym numerze dziennika stwierdza
z satysfakcją, że «ustalenia śledztwa to oficjalne imprimatur dla relacji zawartej w książce».
Konferencja w Białymstoku nie tylko dała fałszywe imprimatur tendencyjnej i wyraźnie antypolskiej książce Grossa. Stworzyła też fałszywy pozór, jak gdyby strona polska chciała w sprawie Jedwabnego
cokolwiek zaciemnić lub zataić.
Nie chodzi nawet o to, że - jak tam powiedziano - «ustalenie liczby ofiar nie będzie możliwe», i że dano tym samym owemu Grossowi podstawę, by głosić, iż «prawdopodobnie nigdy nie będziemy
wiedzieć, ilu Żydów zginęło». Chodzi o to, że w tym miejscu należało w takim «ustaleniu końcowym» powiedzieć jasno całą prawdę: że ustalenie dokładnej liczby ofiar zostało udaremnione przez
stronę żydowską. Z chwilą bowiem, gdy w czerwcu 2001 r. prace toruńskich archeologów zaczęły wskazywać, że liczba ta jest wielokrotnie niższa od podawanej przez Grossa («tysiąc sześciuset jedwabińskich
Żydów zamordowali nie żadni hitlerowcy, tylko społeczeństwo - polscy sąsiedzi żydowskich ofiar») - z tą chwilą strona żydowska sprzeciwiła się stanowczo dalszemu archeologicznemu badaniu grobu, powołując
się na grubo szyty pretekst religijny.
Nie chodzi nam też o groteskową znowu informację prokuratora Ignatiewa, że «formalnie zamknie śledztwo po otrzymaniu z Izraela danych pozwalających ustalić minimalną liczbę ofiar masowego mordu
na Żydach». - Jakże to? To w Izraelu wiedzą lepiej niż w Polsce, ilu ofiar kości leżą w masowym grobie na Podlasiu? I czy da się to lepiej stwierdzić zaocznie niż wypróbowanymi metodami archeologii?
Fakt, że w tak ważnej i dramatycznej sprawie nie dopuszczono do ustalenia prawdy, jest horrendalny. A fakt, że strona polska na to przystała, świadczy, jak potężna musiała być na nią presja polityczna".
Po tej analizie i po wyliczeniu różnych innych zagrożeń dla Polski (m.in. zwiększonych nacisków dla uczczenia dramatu Niemców wysiedlonych po 1944 r.) obaj naukowcy piszą: "Nad Polską gromadzi się
chmura. Jest niewyraźna i można rozsądnie powątpiewać, czy to nie złudzenie, a obawy z nią związane - niepotrzebne. Obawy te są przy tym całkiem niezależne od tych, jakie niektórzy żywią w związku z wejściem
do Unii Europejskiej. Podobne są tylko o tyle, że rodzi je niepokój, czy czasem ktoś nie próbuje załatwiać tu swoich interesów naszym kosztem.
My te obawy w każdym razie żywimy. A utwierdza nas w nich okoliczność, że widocznie odczuwają je też inni, skoro nawet Prezydent RP w swym niedawnym wywiadzie dla Rzeczpospolitej uznał za stosowne
i potrzebne złożyć następujące oświadczenie: «Stoimy zdecydowanie na stanowisku powojennego status quo zatwierdzonego przez wielkie mocarstwa w Poczdamie i nie może być od niego żadnych odstępstw».
To dobrze, że stoimy tak zdecydowanie - ale na ile pewnie? Pierwsze zależy od nas, drugie bynajmniej. Skoro padł porządek jałtański, to czy późniejsze o pół roku zatwierdzenie go w Poczdamie jest
świętsze? Już przecież widać, jak sprawę dostępu do Królewca/Kaliningradu, bezpośrednio nas przecież dotyczącą, załatwia się bez ceremonii ponad naszymi głowami, nie bacząc na nasze bezsilne piski i nadymanie
się - jak ongiś Napoleon z Aleksandrem w Tylży. Powiedzą może: «nie wywołujcie wilka z lasu». Ale wilki przychodzą niewołane. Trzeba zdać sobie sprawę z przykrego faktu, że rzeczywistym gwarantem
naszych powojennych granic był Związek Radziecki. A kto teraz nim jest? Myśli się: «Układ Poczdamski». De Gaulle powiedział kiedyś Adenauerowi: «układy między państwami są jak młode dziewczęta
- z czasem więdną». Nasze położenie nie jest całkiem bezpieczne.
Z woli narodu i winy «Solidarności» pełnię władzy mają dziś w Polsce ekskomuniści, dawna «komuna»: w ich ręku są wszystkie jej instrumenty: prezydentura, rząd i sejm - a także
radio i telewizja. Jaki robią z nich użytek? (...) krótko mówiąc, działacze SLD mają swój żywotny interes w tym, żeby się Zachodowi przypodobać. I tak też postępują, a służą im do tego propagandowo dwa
środki: ostentacyjnie demonstrowany libertynizm i dyskretnie markowany filosemityzm. Ten drugi naturalnie dlatego, że na owe opiniotwórcze centra poważny wpływ mają środowiska żydowskie. To im SLD musi
się pokazywać jako partia judeolubna".