Dom mojej Babki, w którym mieszkała nasza rodzina tuż przed wojną i podczas okupacji hitlerowskiej, stał przy ulicy Lwowskiej, w samym sercu Śródmieścia Warszawy.
Lwowska w tym okresie była ulicą artystów - malarzy (Tadeusz Pruszkowski), rzeźbiarzy (Zofia Trzcińska-Kamińska, Karol Tichy), architektów (Lech Niemojewski, Jan Zachwatowicz), muzyków, lekarzy, prawników.
Była i jest, bo ocalała z pożogi wojennej niemal w całości, krótką ulicą, na której dziś studenci uczą się różnych stylów architektonicznych. Ta niezwykła ulica jest więc podręcznikiem kilku stylów. Z jednej strony graniczy z Politechniką Warszawską, z drugiej - z gmachem Wydziału Architektury. Dom Babki został wzniesiony w stylu secesji. Szczególnie cechy te zachowała fasada. Po wojnie natomiast została zniszczona (ukradziona) pięknie wykonana w drewnie brama, z owalnymi okienkami, zdobionymi perełkowaniem, strzeżona przez żeliwne krasnale. Przejście przez bramę na podwórze było wyłożone kaflami w kolorze pawiej, tęczowej zieleni i ostrego amarantu. Było bajkowe. Czasami śni mi się jak wielkie świetliste akwarium.
Dom zamieszkiwały różne stany, zawody, np. Tadeusz Pruszkowski - rektor ASP, Eugeniusz Morawski - rektor konserwatorium, były dyrektor hotelu Bristol - Szaniawski, Hugo Kazimierz Wulwson - matematyk, Julian Szelemetko - dyrektor Banku Handlowego itd., ale i tapicer Grula, właścicielka sklepiku kolonialnego w suterenie - Pani Dolota itd. Zamieszkiwały dom różne narodowości: Polacy, Żydzi, "biali" Rosjanie, starsi państwo Austriacy z Wiednia. Dom ten był arką, gdzie można się było schronić.
Szczególnie podczas okupacji domy w Warszawie po godzinie policyjnej żyły intensywnym życiem, a mieszkańcy domu szybko się integrowali.
Główne działania to: konspiracja, życie intelektualne, handel antykami (dzięki temu mogłam poznać wcześnie wiele dzieł sztuki), nauka, nauka malarstwa, języków obcych, muzyka (koncerty muzyki poważnej z płyt), koncerty domowe fortepianowe (przeważnie granie na pianinach), wiele osób śpiewało (Niemcy zabronili grania Chopina). Wszystkie te elementy stanowiły niezwykły klimat. Ale w to pozornie unormowane życie ingerowały groźne wydarzenia wojny. Liczba mieszkańców topniała w sposób przerażający, bo śmierć czyniła swoje okrutne żniwo.
W jednej chwili dom ten i całą Warszawę trzeba było opuścić. Już na wygnaniu śniło mi się, że jego wszystkie okna umarły, a tylko czasami pojawia się w nich nikłe światło lampki zaduszkowej.
Po Powstaniu Warszawskim wyruszyliśmy z miasta, z ulicy Śniadeckich, w kierunku placu Politechniki, na tułaczkę. Za nami zostawała Warszawa. Miasto Niepokonane, nasze domy, ci, co polegli lub zginęli, ruiny i groby. Ludzie oglądali się za siebie jakoś szybko, aby ukryć łzy. Miasto robiło wrażenie posępnej ruiny wśród nisko zalegających dymów. Ciężkie doświadczenie dla wygnanych.
Nie pamiętam, jak znaleźliśmy się w obozie przejściowym w Pruszkowie. Byliśmy tam przez trzy dni. Tam nasza rodzina została poddana dramatowi kilku selekcji. W rezultacie zostałyśmy tylko we trzy: Babka Wacława, młoda Ciocia Ada i ja, wyrośnięta nad wiek nastolatka. W tej selekcji (ostatniej w Pruszkowie) Niemiec niemal oderwał Ciocię Adę od nas, popychając ją na miejsce, gdzie stały kobiety przeznaczone do pracy w III Rzeszy. Przerażająca chwila. Mnie zostawił z Babką. Dlaczego? - nie wiem. Abym opiekowała się schorowaną kobietą? Litość? Zdołałam tylko podać Cioci koc. Później załadowano nas do "węglarek", czyli wagonów towarowych, którymi przewożono węgiel, brudnych od czarnego pyłu. Zostały załadowane ciasno, na szczęście nie były nakryte dachem, nie groziło to śmiercią przez uduszenie. Padał tylko na nas deszcz. Zaczęto nas wyładowywać dopiero na stacji w Skarżysku-Kamiennej. Tu doznałam Łaski Bożej, jako dziecko prawie, i chcę dać temu świadectwo. Obrazy jakichś zdarzeń są wkomponowane w pamięć. Jest to swoista galeria każdego człowieka - przekonałam się o tym, gdy ludzie zawierzali mi swoje przeżycia. Moje doświadczenie Łaski zostało zapisane we mnie jako obraz o intensywnej plastyce i atmosferze - taki jesienny groźny nokturn z czasu wojny.
Była to jesień, wieczór, godzina ok. 19.00, prawie ciemno, nie świeciły gwiazdy, powietrze wypełniała wilgoć, mżyło, paliły się tylko nieliczne kolejowe lampy, chwiejące się jakby pod falami wilgoci. Tłum ludzi formował się w pochód, który powoli, bezgłośnie podążał w gęstym mroku ku selekcji ostatecznej i bardzo groźnej. Dla tych, którzy interesują się historią II wojny światowej i okupacji hitlerowskiej w Polsce, powszechnie znany jest fakt, że w tym czasie w Skarżysku-Kamiennej istniał obóz, gdzie wytwarzano płynny, niezmiernie toksyczny produkt dla potrzeb zbrojeniowych Niemiec. Zatrudniani przy tej produkcji przymusowo ludzie musieli umrzeć po pewnym czasie. Było to związane z morderczą działalnością firmy "Hasag". W przybliżeniu zginęło tak ok. 35 tys. osób przymusowo zatrudnionych.
Tamże (Skarżysko-Kamienna) przez posterunek żandarmerii przeszło 65 tys. osób, które później rozstrzeliwano na pobliskich terenach dawnych zakładów metalowych.
Byliśmy więc w "oku cyklonu", ale ja nie wiedziałam o tym, czułam tylko instynktownie grozę chwili. W tym powoli posuwającym się tłumie ostrożnie prowadziłam Babkę, która nie mogła prawie chodzić, bo cierpiała na arteriosklerozę nóg. Pochód na szczęście posuwał się powoli, bardzo powoli. U szczytu pochodu w świetle chybotliwej kolejowej latarni widziałam sylwetkę Niemca, SS-mana, w czapce o specyficznym kształcie. Miał bryczesy, długie, eleganckie buty, cienkie rękawiczki ze skóry, w prawej dłoni trzymał zgiętą szpicrutę i nią rozdzielał ludzi: na życie i śmierć. Śmierć to praca w miejscowym obozie. Wreszcie stanęłyśmy przed selekcjonującym SS-manem. Poczułam dotknięcie zgiętej szpicruty na piersi (nie będę żyła) i wtedy stał się cud: z mroku z mojej prawej strony odezwał się głos, po niemiecku, pochodził on od nagle wyłaniającego się z gęstego mroku Bahnschutza (kolejowa żandarmeria niemiecka). Ten ogromny, wysoki człowiek zwracał się do SS-mana, nie zrozumiałam ani słowa, odezwał się też po polsku: "Ja znam te panie". SS-man odsunął nas obie bez słowa - szpicrutą - na stronę życia. Byłam oszołomiona. Trzymając Babkę Wacławę pod rękę, odchodziłam w ciemność, powoli jak automat. Koło nas, ciągle z mojej prawej strony, szedł ów wysoki Bahnschutz - żandarm kolejowy. Wydawało mi się, że krople wilgoci panującej w powietrzu osiadają na jego wojłokowym płaszczu.
Zalegał gęsty, wszechobecny jesienny mrok, nie było też gwiazd. Jego twarzy nie widziałam ani przez chwilę, tak jak nie widziałam twarzy selekcjonującego SS-mana. Czapki mundurowe rzucały dodatkowy cień na oblicze. Szliśmy więc razem: Babka, ja i żandarm kolejowy - jak się okazało później - w kierunku zabudowań dworca Skarżysko-Kamienna.
Szok, jakiego doznałam, zaczął się powoli wyciszać, zapragnęłam ze wszystkich sił podziękować za uratowane życie, ale nikogo już obok mnie nie było. Człowiek zniknął w panującej ciemności wszechobecnej wilgoci, to przecież nie było trudne.
Kto to był, nie odgadłam nigdy. Człowiek, który czynił Dobro. Wtedy pomyślałam z jakimś lękiem: a może to był Ktoś, kto tyle razy okazuje Miłosierdzie nam, grzesznym? Do dziś nie śmiem w to wierzyć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu