W przedostatnią niedzielę maja wyszliśmy po Mszy św. z kościoła, a tam czekał już na nas uśmiechnięty sprzedawca truskawek ze swoim mikroskopijnym biznesikiem.
W niedzielę z zasady nie robimy zakupów, a już na pewno nie w wielko-powierzchniowych marketach. Ostatnio jeden z nich, niedaleko nas, zamknął swe podwoje i lokum po nim ma teraz zająć inna, zasłużona marka. Ale – co innego dać w niedzielę zarobić Duńczykowi, a całkiem co innego – wesprzeć w potrzebie rodaka, walczącego o przetrwanie. Początek sezonu truskawkowego był trudny: mało słońca, chłód, pogoda bardziej kapryśna i zmienna niż opinie Jadwigi Staniszkis o Jarosławie Kaczyńskim.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Więc stajemy z żoną w małej grupce amatorów truskawek po 20 zł. kilo. Pierwsze wrażenie: owoce są – na oko – dwa razy większe, niż powinny (niektóre mają rozmiar piłki tenisowej). Jedna z pań od razu to zauważa: „Czemu takie wielkie? I jakieś podejrzanie czerwone?” Sprzedawca ją uspokaja: „A jakie mają być? Fioletowe?” Tymczasem jeden z mężczyzn mruczy do żony: „Te są chińskie. Od razu widać.” Tamta oponuje: „Coś ty, nasze krajowe!” Na to on: „Mówię ci, chińskie. Polskie są mniejsze.” „I bardziej słodkie!” – wtrąca inna pani. Przeciwnik chińszczyzny wyjaśnia: „Polskie jeszcze nie dojrzały! Ja, proszę państwa, jestem emerytowanym dyrektorem centrali handlu zagranicznego i oświadczam z pełną odpowiedzialnością, że to jest import z Chin!” Tego już nie wytrzymuje sprzedawca: „Z Chin, z Chin! Jeszcze pan powiedz, że przyleciały samolotem z Wuhanu!” „A nie?” – replikuje ktoś z tyłu kolejki: „Jest nawet przepowiednia, chyba Sybilli czy Nostradamusa, że żółta rasa zaleje świat. I co? Najpierw zalała nas chińska masówka na bazarach, potem ten wirus i maseczki, a teraz truskawki! Nie kupuję!” – wyznawca spiskowej teorii dziejów demonstracyjnie opuszcza kolejkę. „Ale przynajmniej szczepionki mamy z Niemiec…” – podsumowuje to lokalne „zderzenie cywilizacji” młody mężczyzna o wyglądzie studenta marketingu.
Dobra, mniejsza o ten zatarg przy truskawkach. Ale czy nie macie Państwo wrażenia, że różne zatargi na świecie zaszły już za daleko? Że jest z nami trochę tak jak z tą słynną żabą gotowaną w kotle. Żaba oswaja się z temperaturą, bo woda jest podgrzewana powoli. Gdyby wrzucić ją do wrzątku, wyskoczyłaby z kotła. A tak to – adieu, żabciu!
Moją nerwowość wzbudzają globalne finanse. Oczywiście to miło, że nikt nie ma zamiaru obniżać ludziom pensji, emerytur, ulg czy socjalu. Przeciwnie: widzimy, że pieniędzy wystarcza w Europie na wszystkie wydatki. Tylko… gdzie się podziały niegdysiejsze krachy, kryzysy, recesje, stagnacje i globalne okresy dekoniunktury z ery przed-pandemicznej? Co się stało ze starą, poczciwą, balcerowiczowską biedą? Zniknęła! Za to sterty pieniędzy tylko czekają, żeby pokryć globalne koszty zarazy i sfinansować ożywienie gospodarki (która i bez tego poczyna sobie całkiem żwawo). Ale kto te sterty pieniędzy wytworzył, gdy przez rok wszyscy siedzieli w domach i klepali zdalnie w laptopy? Skąd rządy je wytrzasną? Podobno mają dostać kasę od producentów szczepionek...?
Jednak malkontenci, których – jak wiemy – nigdy nie brakuje, mówią, że bieda wróci, gdy minie pandemia, a my znowu wrócimy do normalności. I że problemy tego świata osiągnęły taki stopień komplikacji, że żadna ludzka siła nie jest władna ich rozwiązać. Potrzebny będzie jakiś „czynnik nadprzyrodzony”. Ale na czym on miałby polegać? Bóg jeden raczy wiedzieć.
Acha, tych truskawek w końcu nie kupiliśmy. Żona powiedziała, że są za drogie i trzeba oszczędzać.