W Meksyku byłem dwadzieścia razy. Czemu aż tyle? Zakochałem
się w tym kraju. Teraz Polska jest dla mnie jak matka, a Meksyk jak
żona. Więc wracam tam przy każdej okazji. Na Boże Narodzenie na łamach "
Niedzieli" chcę opowiedzieć moją przygodę związaną z Meksykiem.
Było to w Acapulco. W Wigilię Bożego Narodzenia.
Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam.
Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu - przeciwnie, dookoła palmy
i tropikalny żar. Turkusowe fale Pacyfiku, piach bielusieńki jak
mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata.
Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora wieczerzy wigilijnej.
Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na
spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów; ot, włóczyłem się
bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy Acapulco, obcej i trochę
groźnej - tu mieszkała biedota. Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie
poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
Ich domy - to budki z desek wyrzuconych przez morze albo
przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy - blaszane wprawdzie,
ale też z odzysku - zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała
dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu
na narodziny Boga.
Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych
porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z
kolorowych butelek: ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach,
ale czyści i uśmiechnięci promiennie, jakby ich bieda miała się skończyć
tej nocy. Wyszorowany brud, ułożony bałagan, bogato zastawione żebracze
stoły.
Zafascynowany, zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte
na oścież dla przewiewu.
Nagle usłyszałem dzwony. Dzięki nim odnalazłem betonowy
kościół, brzydki jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z
odpadów. Wierni schodzili się powoli na Pasterkę. Wszyscy się znali
i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
Ktoś zaintonował pieśń i cały kościół huknął pełnym głosem.
Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! Jeszcze
lepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu.
Roześmiani od ucha do ucha, nabierali powietrza pełną piersią, a
potem:
Gloryja!! Gloooryja!!!
Najświętsza Rooodzina!!!
W stajence, w chleeewiku!!!
Jak my tu w Meeeksyku!
W biedzie, w zapomnieniu,
W ludzi pogardzeniu
Nowo zrodzonemu
Śpiewamy gloooryja!!!
Nadzieja! Naaadzieja!!!
Zstąpiła z niebiosa!
Bóg zesłał nam Syna
Zbawcę, Zbawiciela!
Gloryja! Gloooryja!!!
Ucieka zło, bieda,
Chleb powszedni wypchał brzuchy
Serca pełne znów otuchy.
Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy
rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwna procesja: młoda kobieta
w kolorowej chuście na ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez
księdza w ornacie, a z drugiej - przez młodego mężczyznę. Była wyraźnie
słaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła
na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta,
którą ma na sobie, okrywa jakieś zawiniątko.
To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
Po Mszy św. dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy
- na Pasterkę przynosi się noworodka. Bywa, że kilka kobiet konkuruje
o ten przywilej i "ścigają się", która zdąży urodzić i wydobrzeć
na tyle, by iść do kościoła.
Msza św. trwała dłużej niż zwykle. Była wielokrotnie
przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan
zawieszał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę. Tak jak
na wstępie - huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem.
A matka kołysała dziecko albo na oczach wszystkich karmiła je piersią.
Czegoś takiego nie widziałem ani o tym nie słyszałem
nigdzie indziej na świecie, tylko w Meksyku, w Acapulco.
Najpiękniejsza Pasterka w moim życiu. Najpiękniejsze
jasełka. Najpiękniejsza szopka.
Meksyk jest pełen takich zjawisk. Ale nie da się ich
dobrze opowiedzieć. Trzeba pojechać i zobaczyć, i przeżyć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu