Gdyby państwu polskiemu groziła katastrofa finansowa - jak
to dramatycznie przedstawia L. Miller, to dla uratowania budżetu
podjęto by równie dramatyczne środki. Tymczasem w zaproponowanych
zmianach podatkowych, a także propozycjach budżetowych, nie widać
niczego, co miałoby poprawić polską gospodarkę - a przecież to jest
najważniejsza przyczyna bezrobocia i biedy. Gdzie są więc te zapowiadane
gruszki na wierzbie, a poważniej pisząc, które to mają być zapowiadane
reformy systemowe?
Jak na razie, SLD sięga po rozwiązania najbardziej prymitywne,
najprostsze, próbując łatać dziurę budżetową cudzymi pieniędzmi.
Zapowiadane zmiany są typowo fiskalne, janosikowe, polegające na
zabieraniu pieniędzy od ludzi i firm. Ba, nawet ostre zażądanie od
Rady Polityki Pieniężnej, aby natychmiast obniżyła stopy procentowe,
nijak się ma do rzeczywistości, ponieważ samo to nie wpłynie automatycznie
na koniunkturę gospodarczą. Obniżenie stóp musi być elementem podjętych
innych reform, m.in. na rynku pracy. Skoro więc wicepremier i minister
finansów M. Belka mówi, że w przyszłym roku wzrostu gospodarczego
nie będzie, a jeszcze do niedawna była to podstawowa obietnica SLD,
to znaczy, że nie ma on pomysłu na ożywienie gospodarki. Znowu stracą
na wszystkim najbiedniejsi, ponieważ jeśli nie będzie wzrostu gospodarczego,
nie można spodziewać się również nowych miejsc pracy.
Tymczasem zasada jest taka, co potwierdzają gospodarki
innych krajów: tylko obniżanie podatków, poluźnienie zapisów kodeksu
pracy i uelastycznienie przepisów o działalności gospodarczej przynoszą
rozwój. Tylko wtedy bogaci płacą najwięcej, bo im się opłaca inwestować
i rozwijać przedsiębiorstwa. Kiedy zaś podatki się podwyższa czy
zamraża progi podatkowe, płacą za to najbiedniejsi, bo najczęściej
tracą pracę.
Przyznać trzeba, że SLD robi bardzo sprytnie tę janosikową
robotę, podejmując bolesne dla ludzi decyzje od razu, wiedząc, że
kiedy zbliżą się wybory parlamentarne, wszyscy zapomną, kto uchwalił
wysoki VAT na materiały budowlane czy mieszkania, kto opodatkował
nasze oszczędności, kto na gorsze zmienił zasady wypłacania świadczeń
przedemerytalnych czy zasiłków itp. Wprowadzając obecnie te zmiany,
można wszystko tłumaczyć kryzysem finansów państwa, przypominać nieudolność
poprzednich rządów, pochylać się z fałszywą troską nad najbiedniejszymi...
Teraz więc trzeba zabierać co się da, a pod koniec kadencji coś tam
się ludziom rzuci i tylko to będą pamiętać.
Tak właśnie się dzieje. Zapytam bowiem przy tej okazji:
czy ktoś z wyborców pamiętał w czasie minionej kadencji, że eksmisję
na bruk uchwaliło w 1995 r. SLD, a ustawa zgodnie z zapisem weszła
dopiero w życie w trakcie kadencji AWS? Albo czy ktoś zapamięta PSL-owi,
że wpisał w umowę koalicyjną z SLD podatek importowy, mający chronić
polski rynek i przynieść trochę pieniędzy do budżetu, a także 18-letni
okres ochronny na zakup polskiej ziemi przez cudzoziemców?
To ostatnie przypomnienie będzie jednak bardzo ważne,
ponieważ jak dowiedzieliśmy się najpierw z mediów zagranicznych,
minister W. Cimoszewicz poinformował w Brukseli o nowych ustępstwach
polskiego rządu wobec Unii Europejskiej. Dotychczas sądziliśmy, że
SLD tylko obniży okres ochronny na zakup polskiej ziemi z 18 do 12
lat. A tu zachodnie gazety doniosły, że zgadzamy się również na to,
aby obywatele Unii mogli nabywać domy, działki rekreacyjne już po
7 latach, zaś rolnicy z Unii ziemię do uprawy już po trzyletnim okresie
dzierżawy. Zdarzyła się więc albo kompletna wpadka dyplomatyczna
rządu, albo zaplanowana zmiana strategii, którą należy ocenić jako
klęskę negocjacji. Zwłaszcza że za nasze ustępstwa nie będziemy mogli
przez 7 lat podejmować pracy w krajach "15".
Przyjazne rządowi środki przekazu rozpisują się, że te
ustępstwa to dowód odwagi nowej ekipy negocjacyjnej, a także umiejętności
oddzielenia realnych korzyści członkostwa od symboli. Czy tak jest
naprawdę? Wydaje mi się, żeśmy odsłonili się przedwcześnie, wszak
do końca negocjacji pozostał jeszcze rok, a przecież będą inne ważne
dziedziny do uzgodnienia, przede wszystkim tzw. fundusze strukturalne
oraz pieniądze na bezpośrednie dopłaty do rolnictwa. Dopiero te sprawy
dadzą podstawę do jakichś ustępstw czy kompromisowych rozwiązań.
Ponadto nasze środki przekazu błędnie informują społeczeństwo
o korzyściach, jakie nas czekają po wejściu do UE. Wymieniają bowiem
wysokość dotacji, jakie otrzymałaby Polska, gdyby teraz była w Unii.
Faktycznie. Gdyby była, podkreślmy słowo gdyby, dostawalibyśmy rocznie
12 miliardów euro darowizn (np. Hiszpania otrzymuje 8 miliardów euro)
. Nasza dotacja byłaby większa, bo rolnicy otrzymywaliby 4 miliardy
euro więcej. Gdyby do tego doszło, podkreślam jeszcze raz słowo gdyby,
wszystkie nasze problemy zniknęłyby jak za dotknięciem przysłowiowej
czarodziejskiej różdżki. Otrzymać jednak darmo tak wielkie pieniądze,
dostać je razem z ośmioma innymi nowo przyjętymi do Unii państwami
- to brzmi zupełnie bajkowo. Jestem przekonany, że z chwilą, kiedy
Unia będzie gotowa przyjąć Polskę, a nie odwrotnie, zmienią się unijne
przepisy finansowe i zamiast coś dostać, będziemy zmuszeni jeszcze
sami więcej dawać niż obecnie.
Na dowód tego można przywołać pokrętne tłumaczenie naszego "
adwokata" w Unii, za jakiego uważa się kanclerza G. Schroedera, który
wobec Niemców mówi, że Polacy będą mogli pracować u nich dopiero
po 7 latach, a do kolegi "kanclerza" L. Millera składa obietnicę,
że może się to stanie już po 2 latach. Oczywiście, polski Premier
nie dopuszcza myśli o 7-letnim okresie, dlatego przed nami deklaruje,
że w tych rozmowach "zachowa troskę o ogólnonarodowy interes Polski"
.
Co jest dla SLD tym ogólnonarodowym interesem, trudno
powiedzieć. Sadząc po ostatnich ustępstwach, na pewno nie ziemia
i naród. Wiadomo natomiast, że gdyby faktycznie w czasie obecnych
rządów doszło do zjednoczenia Polski z Unią Europejską, do Brukseli
oraz innych stolic zachodnich wyjechałoby do pracy ponad 2,5 tysiąca
naszych urzędników. Jest więc o co walczyć, wszak wielu dzieciom
dawnych towarzyszy partyjnych grozi również widmo bezrobocia w Polsce.
To w związku z tą ponętną pracą powstała w Łodzi pod auspicjami SLD
specjalna wyższa szkoła dla przyszłych urzędników unijnych. Czy to
też próbowano ukryć przed narodem? A może w Brukseli znają już nazwiska
polskich urzędników, którzy podejmą tam pracę w 2004 r.?
Problem jednak w tym, że poparcie dla UE w Polsce spada
i jeśli rok temu wynosiło 61 proc., obecnie tylko 49 proc. Nie poprawią
tych wyników nawet manipulacje wypowiedziami Księdza Prymasa w Brukseli,
który powiedział, i owszem, o historycznej konieczności wchodzenia
do Unii, ale zarazem dodał, że "my chcemy budować porządną Europę
na porządnym człowieku, który ma szacunek do drugiego i jego godności".
Wyciągam już własny wniosek ze słów kard. J. Glempa,
że Europa bez szacunku dla podstawowych wartości moralnych, "trwałych
pryncypiów", nas nie interesuje.
Pomóż w rozwoju naszego portalu