Kiedy w październiku 1942 r. Karol rozpoczął studia w konspiracyjnym
seminarium duchownym, doznał swoistego "przewrotu" duchowego, a stało
się to za sprawą podręcznika do metafizyki. Zmagał się przez dwa
miesiące z nowym rozumieniem świata, jakie przynosiła metafizyka.
Świat, w którym żył dotąd w sposób intuicyjny, a także emocjonalny,
został od tego czasu potwierdzony i uzasadniony na gruncie racji
najgłębszych i zarazem najprostszych. Odtąd całą swoją uwagę ześrodkował
na "niezwykłości" osoby ludzkiej.
Zanim jednak podjął ostateczną decyzję zostania kapłanem,
otrzymał bolesną lekcję pokory, a zarazem czas do namysłu. 29 lutego
1944 r., wracając już po ciemku do domu, został potrącony przez niemiecką
ciężarówkę. Mieszkająca w pobliżu Józefa Florek znalazła zakrwawionego
młodego mężczyznę, leżącego bez ruchu na poboczu drogi. Zatrzymała
przejeżdżający samochód. Wysiadł z niego niemiecki oficer, spojrzał
na rannego i kazał pani Florek przynieść wody. Kiedy zmyto krew,
oficer stwierdził, że nieprzytomny młodzieniec żyje i polecił przejeżdżającej
ciężarówce zawieźć go do lekarza. Kiedy Karol obudził się w szpitalnym
łóżku z zabandażowaną głową, złamanym obojczykiem, ręką w gipsie
i wstrząsem mózgu, miał dużo czasu na przemyślenie decyzji zostania
księdzem. To były błogosławione dni duchowego wzrostu na drodze powołania.
Przekonał się, że stał się "znany" Bogu samemu, bo każde powołanie
kapłańskie w swej najgłębszej warstwie jest wielką tajemnicą przed
Bogiem, wielkim darem, który nieskończenie przerasta człowieka. Potem,
jako kapłan, Karol Wojtyła doświadczy tego bardzo wyraźnie w całym
swoim życiu. Wielkość daru, jaki otrzymał, będzie go dopingować do
tego, aby wszystko stracić... dla Boga. Także ten wypadek i cierpienie
nie były w planach Bożych czymś przypadkowym. Poznał bowiem znikomość
i kruchość ludzkiego życia, co w tym momencie upewniło go w powołaniu.
Również wojna nadała temu procesowi powołania szczególne zabarwienie.
Wobec okropności wojny sens kapłaństwa i jego misja w świecie stawały
się nadzwyczaj przejrzyste i czytelne. Cóż znaczyły studia, zamiłowanie
do teatru, więzi rodzinne... Wszystko to można było utracić, ale
w zamian zyskać najważniejsze: powołanie. To Boże światło, by został
kapłanem, stało się rodzajem jakiegoś wewnętrznego olśnienia. To
olśnienie niosło w sobie radość i pewność innego powołania. I ta
świadomość napełniła go wielkim wewnętrznym spokojem.
Z końcem wojny abp Adam Sapieha ściągnął wszystkich seminarzystów
do domu biskupów krakowskich. Nie chciał ryzykować, aby któryś z
nich nie zginął od przypadkowej kuli. Na szczęście Rosjanie zastosowali
manewr ocalający miasto, obyło się więc bez ofiar i zniszczeń. Zaraz
po wyzwoleniu Krakowa udało się otworzyć seminarium, ruszył Uniwersytet
Jagielloński, ale nowa władza traktowała Kościół wyłącznie instrumentalnie.
Konflikty i prześladowania wisiały w powietrzu.
Latem 1946 r. abp. Sapieże pozwolili komuniści pojechać
po kardynalski kapelusz do Rzymu. Przy okazji kard. Sapieha chciał
umożliwić studia w Rzymie nowemu seminarzyście, Stanisławowi Starowieyskiemu,
wybitnie uzdolnionemu arystokracie, który w przyszłości miał szansę
zostać biskupem. Na towarzysza kard. Sapieha wybrał Starowieyskiemu
Karola Wojtyłę, który otrzymał najlepsze oceny spośród wszystkich
kleryków. Ksiądz Kardynał sądził, że kapłan z takim intelektem powinien
zrobić karierę akademicką. Dlatego 1 listopada 1946 r., w przyspieszonym
trybie, osobiście udzielił święceń kapłańskich diakonowi Karolowi
Wojtyle. Uroczystość odbyła się w prywatnej kaplicy arcybiskupów
krakowskich. Pośpiech spowodowany był wyjazdem młodego kapłana na
studia do Rzymu. Wśród obecnych na święceniach byli tylko najbliżsi
przyjaciele Wojtyły, m.in. klerycy Andrzej Maria Deskur i Franciszek
Macharski.
Następnego dnia, w Dzień Zaduszny, ksiądz Wojtyła mógł
odprawić trzy Msze św. Pierwszą z nich, za dusze zmarłych rodziców
i brata, odprawił w niezwykłym miejscu, na Wawelu, w tajemniczej
krypcie św. Leonarda, wśród sarkofagów królów i bohaterów narodowych,
które przypominały młodemu kapłanowi o chrześcijańskim rodowodzie
jego ojczyzny. Ten wielki dzień w życiu księdza Wojtyły miał więc
swój głęboki, symboliczny wymiar.
Dwa tygodnie później ksiądz Wojtyła razem z klerykiem
Starowieyskim udali się na studia do Rzymu. Dwa lata nad Tybrem,
w sercu Kościoła katolickiego, to była nie tylko wyprawa po wiedzę,
ale również pierwsza wielka przygoda spotkania z Kościołem powszechnym.
Obaj Polacy zamieszkali w Kolegium Belgijskim, które znajduje się
nieopodal Kwirynału, skąd rozpościera się wspaniały widok na Wieczne
Miasto, a przede wszystkim na Bazylikę św. Piotra. Tuż obok jest
kościół San Andrea al Quirinale, w którym jest pochowany św. Stanisław
Kostka, patron młodzieży polskiej. Wojtyła szybko znalazł sobie w
świątyni ulubione miejsce do modlitwy.
Dominikański uniwersytet Angelicum, na który jeszcze
w listopadzie zapisał się Wojtyła, pozwalał na dogłębne spotkanie
z filozofią i teologią najwyższego lotu. Wykładali tam wówczas sławni
profesorowie, m.in. ojcowie R. Garrigou Lagrange, M. Browne czy A.
Ciappi. Młody kapłan z Polski szybko chłonął wiedzę i w ciągu roku
złożył licencjat z wynikiem celującym, otrzymując 40 punktów na 40
możliwych. W każdą niedzielę pomagał w duszpasterstwie w małej parafii
Garbatella w pobliżu Bazyliki św. Pawła.
CDN.
Pomóż w rozwoju naszego portalu