Szkoda, że fala dyskusji, jaka w miesiąc po pogrzebie Jerzego
Waldorffa ogarnęła polskie media, zamknęła się do problemu wysokości
i stosowności pobranych opłat cmentarnych. Trudno dziwić się tym
mediom, które żyją z - i dla sensacji. Ale szkoda, że ani czasopisma
z zasady poważniejsze, ani duchowni w nich pisujący nie dostrzegli
w tym przypadku "czubka góry lodowej" innego problemu. Poważniejszego,
trudniejszego i obawiam się, że - przy jego utrwaleniu - o wiele
bardziej dla obrazu przyszłości Kościoła bolesnego w skutkach, aniżeli
zarzut braku wyczucia i wyobraźni co do pieniędzy. Problemu, który
już kilkakrotnie - wywołując emocjonalne dyskusje nawet w skali ogólnopolskiej
- pojawiał się przy okazji pogrzebów osób publicznie znanych. Problemu,
który - chociaż nie w każdym przypadku z takich samych przesłanek
wyrastał - sprowadzał się do tego samego pytania: co jest racją pogrzebu
religijnego osób publicznych, czy przynajmniej szeroko znanych, które
za życia słowem (także za pośrednictwem mediów) i czynem powszechnie
znanym dystansowały się od wiary i płynących z niej, choćby elementarnych,
zobowiązań?
Lekarz, nie tylko nie odżegnujący się od aborcji, ale
publicznie deklarujący, że dla ominięcia jej zakazu wpisuje inne
rozpoznanie lekarskie; przywódca gangu zastrzelony w lokalu agencji
towarzyskiej; inny mafioso zastrzelony podczas weekendu z "przyjaciółką";
parlamentarzysta z całą świadomością głosujący za ustawą legalizującą
aborcję; intelektualista trwający w wieloletnim związku homoseksualnym
i raz po raz deklarujący, że nie ma Boga; człowiek przez całe dorosłe
życie tkwiący w strukturach i organizacjach z zasady odrzucających
Boga, nieprzytomny, w stanie agonalnym, tylko z gorliwości i życzliwości
kapelana otrzymujący sakrament chorych - to tylko przykłady niektórych
życiorysów, "uwieńczone" - niekiedy po burzliwych dyskusjach, uchylaniu
wcześniej podjętych, negatywnych decyzji, szukaniu kompromisów -
finałem z Mszą św. pogrzebową, publiczną modlitwą, obecnością duchownych...
Jak, nie przymierzając, na pogrzebie normalnego, katolickiego śmiertelnika...
Czy decydujący o tym, że - mimo narzucających się z siłą
oczywistości zastrzeżeń - Kościół nie odmówił w takich przypadkach
swojej posługi, mieli świadomość ryzyka, iż w odbiorze społecznym
zostanie to przyjęte jako co najmniej brak dezaprobaty dla tego rodzaju
trwałych zachowań, mimo iż wiadomo, że przed śmiercią nie dali żadnych
oznak pokuty, czyli tego minimum, od którego prawo kanoniczne uzależnia
zgodę na pogrzeb kościelny jawnych grzeszników?
Katechizm przypomina, iż "posługa Kościoła powinna jasno
wyrażać rzeczywistą łączność ze zmarłym..." A jeżeli tej łączności
wcale nie było? Wtedy "jasno wyrazić rzeczywistą łączność" - to znaczy
odmówić posługi albo podczas niej zastrzec, iż Kościół sprawuje ją,
mimo że zmarły nie miał z nim żadnej łączności. Można też "rzeczywistą
łączność" pominąć milczeniem. Wydaje się, że tylko trzeci wariant
jest stosowany. Ale czy to coś "jasno wyraża"?
Pogrzeb nie udziela zmarłemu łask sakramentalnych, z
których zresztą za życia nie chciał on korzystać. Ale jest jednak
obrzędem liturgicznym Kościoła. Powinien wyrażać prawdę o rzeczywistym
związku zmarłego z Kościołem. A jak może czuć się kapłan wypowiadający
przewidziane w liturgii pogrzebowej teksty: "Nasz brat zasnął w pokoju
z Chrystusem..." albo "...pracował i cierpiał z Chrystusem...", albo "
Jezu, Ty posilałeś naszego brata Najświętszym Ciałem i Krwią swoją...",
kiedy wie, a uczestnicy pogrzebu zwykle jeszcze lepiej wiedzą, że
to po prostu nieprawda?
Że komuś takiemu tym bardziej potrzebna jest modlitwa?
Oczywiście. Tym bardziej. Ale adekwatna i do jego sytuacji, i do
znanej o nim prawdy. Modlitwa o miłosierdzie Boże, a nie zastępowanie
namiastką miłosierdzia.
Litość? Gest?
Ale wobec kogo i w imię czego? Wobec bliskich, spełniając
ich życzenie? Czy Kościół ma prawo swoim gestem odmieniać pierwotne
znaczenie faktów? I czy jednak nie upokarza obydwu stron - i Kościoła,
i bliskich - wynegocjowany kompromis na uczestniczenie w obrzędzie,
który nie wyraża faktycznej prawdy? Autentyczny szacunek budzi natomiast
rodzina, środowisko, które mimo swojego dodatkowego bólu z powodu
czy to bezwyznaniowości zmarłego, czy jego oczywistych powikłań życiowych,
respektuje stan faktyczny, nie żebrząc ani nie wymuszając litości.
Obawa przed dezaprobatą społeczną? Że to przecież tak
popularny, lubiany, dobry, zasłużony, znany, ważny człowiek, iż nie
wypada, aby Kościół dystansował się od niego "tylko" dlatego, że
on dystansował się od Boga... Tym bardziej, kiedy znane, reprezentatywne
czy choćby tylko liczne grono o posługę Kościoła prosi...
Tyle tylko, że gdyby Kościół w jakichkolwiek sprawach
kierował się względem na aprobatę społeczną, to dawno już uwikłałby
się w sprzeczności ze sobą samym, a tym więcej z Panem Bogiem. Nie
mówiąc o tym, że zszedłby do roli instytucji do wynajęcia.
Nic nie mówię o zmarłych. To nie o nich te refleksje.
A jeżeli o nich, to tylko jako prośba o prawdę o nich. Taką, jaką
znali o sobie samych. Nie trzeba tworzyć nowej, pośmiertnej.
Któż jak nie Kościół powinien respektować prawdę o zmarłych.
Również o ich grzechach publicznych i publicznie znanych. Także po
śmierci, skoro za życia też były grzechami. Respektować, a nie rozmywać
gestami, które nic nie mają wspólnego z miłością prawdy i prawdą
miłości.
Oby Kościół wobec śmierci takich ludzi, zamiast wymierzania,
ile może jeszcze ustąpić, modlił się za nich bardzo gorąco, wytrwale,
specjalnie. Modlitwą dokumentując swoją o nich troskę, sięgającą
aż poza grób, ale żeby nie próbował dokumentować, poświadczać liturgią
tego, czego w rzeczywistości nie było. Bo łatwa litość w tym względzie
z czasem bezlitośnie spowoduje, że pogrzeb chrześcijański zacznie
być traktowany jak tylko inna kategoria obrzędu, który każdy chętny,
bez żadnych religijnych i moralnych zobowiązań i wymagań, będzie
mógł sobie zamówić... Jak usługę...
Pomóż w rozwoju naszego portalu