Zuzanna prowadzi mnie do ściany obwieszonej fotografiami w jednakowych brązowych ramkach. - Widzisz - mówi cicho, wskazując na starą fotografię - tak wyglądał mój dom. Obiecałam mu, że kiedyś do niego wrócę. Może to głupie przyrzekać coś chałupie, ale tylko ona tam została. Ona jedna. I ja.
Zuzanna jest stara. Ma dorosłe wnuki i niską emeryturę. Lubi chodzić
na pielgrzymki, jeździć na nartach, nosić toporne traperki i kurtkę
ze spranego dżinsu. Wieczna harcerka - dąsają się przyjaciółki, choć
w skrytości ducha zazdroszczą Zuzie żelaznego zdrowia i kondycji
sportsmenki.
- Nikomu nie mówiłam o swoim marzeniu, żeby nie zapeszyć,
ale jak z Ukrainy odeszli Sowieci, poprosiłam syna, żeby zawiózł
mnie do moich Podhajców. "Mama zwariowała" - powiedział tylko. Zaczęli
mi tłumaczyć, że tam bieda, brud i wszy... Wnuk zadzwonił do konsulatu
we Lwowie i wytłumaczył obawy rodziny. Konsul roześmiał się i zawołał
- "Przyjeżdżajcie". Wtedy zaczęła się w domu wojna. Nikt nie chciał
słyszeć o świętach Bożego Narodzenia w jakiejś zapadłej dziurze,
bez telewizora, ciepełka i pełnej jedzonka lodówki. Obrazili się.
Na dwa dni przed Wigilią spakowałam plecak i wskoczyłam do samochodu
wnuczka.
- Z babci to niezłe ziółko - śmiał się Grześ, gdy gnaliśmy
ośnieżoną drogą na Wschód.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Po drogach wspomnień
Do Lwowa wszystko szło elegancko, jak mówi Zuza. Potem droga skurczyła
się do rozmiarów ścieżynki, a nad głową zawisły wielkie czapy śniegu,
uczepione czarnych koron drzew. Jechali i jechali przez krajobraz
zbudowany z mgły i śniegu. Na szczycie góry Zuza kazała zatrzymać
wóz. Wyszła i spojrzała w dół. Z kominów sterczących ponad zasypane
bielą dachy unosiły się ku górze szare wstążki dymu, z zamglonej
perspektywy doliny sterczały ku niebu buńczucznie wieże starego kościoła.
Zuzanna próbowała znaleźć swój dom. Pamiętała, gdzie stał, na skraju
Podhajców, za rzędem drzew posadzonych przez ojca, gdy wrócił szczęśliwie
z wojny, którą potem ludzie nazwali pierwszą. Przy drodze powinna
być kapliczka, z Matką Bożą Częstochowską w środku, pod którą chodziło
się wieczorami na "Zdrowaśkę", a przed którą czapkę ściągał z głowy
nawet głupek Wasyl - komunista.
Z tej wysokości nie widać było ani domu, ani kapliczki,
więc zjechali powoli w dół. Zuzannie wydawało się, że koła obracają
się za wolno.
Przed kościołem zobaczyli grupę ludzi okutanych w chusty
i czapy z nausznikami. Młody ksiądz stał oparty o łopatę do odśnieżania.
Śmiali się z czegoś głośno. Grześ zatrzymał samochód i wysiedli.
Pyzata, zaczerwieniona mrozem kobieta pokazała ich palcem.
Reszta odwróciła szmaciane głowy i zamilkła zdumiona. Zuzanna popatrzyła
ku górze. Znów miała kilka lat i szła z mamą do kościoła na niedzielną
Sumę. Znów zadzierała głowę, by spojrzeć w oczy kamiennym aniołkom,
którym z ramionek wyrastały maleńkie skrzydełka.
- Kochanieńkie, a skąd wy przyjechawszy? - zapytała pyzata
kobieta.
- Z daleka - wytłumaczył Grześ.
Grupka poruszyła się raptownie.
- Znaczy się z Polski - krzyknął radośnie jakiś mężczyzna,
ubrany tak grubo, że z trudem ruszał rękami.
- Z Polski, Boże jedyny, z Polski! Naprawdę? - rzucił się
ku nim młody ksiądz. - Ja też z Polski, z Dąbek. Znają państwo Dąbki?
Miał młodziutką niewinną twarz, rozpromienioną nagłą radością.
- Przyjechaliśmy z Wrocławia. Babcia urodziła się tutaj,
w Podhajcach. Chciała odwiedzić stare kąty - wyjaśniał Grześ, przytulany
przez obcych ludzi na małym placyku przed kościołem, w miejscu, którego
nie ma nawet na mapie.
Reklama
Ja ciebie znam...
Przybysze z dalekich stron nie protestowali, gdy rozradowany tłum
wiódł ich do najbliższego domu na poczęstunek. Po chwili cała wieś
przyszła obejrzeć krajankę. Zuza nie pamiętała twarzy. To było najboleśniejsze.
Starsi przyglądali się jej bacznie, a ona szukała w zmarszczkach,
bruzdach, zapadniętych policzkach śladów jakiegoś podobieństwa do
osób znanych z dzieciństwa.
- Większość wyjechała do Polski - tłumaczył ksiądz. - Ich
miejsce zajęli ludzie z daleka, którzy tutaj, blisko granicy z ojczyzną,
czują się bezpieczniej.
- Ja ciebie znam - powiedziała nagle drobna staruszka o
twarzy pomarszczonej jak świąteczna śliwka. - Ty jesteś córka Macieja
i Teofilki od Mazurskich. Ja tobie pokażę, gdzie twoje miejsce rodzinne.
Ruszyli wąską ścieżką, wydeptaną w białym, skrzypiącym śniegu,
mijając domy, które Zuzannie nie przywodziły na pamięć żadnych wspomnień.
- Czy my się znamy, to znaczy skąd pani mnie pamięta? -
pytała Zuzanna pospiesznie małą staruszkę.
- Jestem Stasia od Żuberów, chodziłyśmy razem do szkoły.
I jestem na ciebie obrażona. Obiecałaś napisać, a pół wieku ani słowa
od ciebie nie miałam...
Stasia z warkoczami grubości nadgarstka? Stasia, która w
jasełkach zawsze grała Matkę Boską...
Zatrzymali się w szczerym polu, ograniczonym z jednej strony
potężnymi drzewami, wybielonymi mrozem aż po koniuszki delikatnych
gałązek.
- Tutaj - Stasia od Żuberów wskazała przed siebie palcem.
Dom stał. Pochylony z jednej strony ku ziemi, z krzywymi
oknami i zmurszałym daszkiem. Malutki i kruchy jak staruszka, stęskniona
czyjejś uwagi i uczucia. Zuzanna podeszła bliżej, sadząc niepewnie
kroki w śniegu miękkim i ustępującym pod jej stopami. Zobaczyła na
progu kobietę i młodego chłopaka, poznanego wcześniej przed kościołem.
- To pani Zofia, wdowa, i jej syn - usłyszała za plecami
głos księdza. - Porządni ludzie. Mieszkają tu od lat...
- Mogę? - zapytała cicho. Kobieta wzięła ją za rękę i poprowadziła
do środka.
Z pieca buchało ciepło na niewielki pokój i maleńką kuchnię.
Kwadraciki okien zabielone mrozem przepuszczały niewiele światła,
mlecznego w barwie, swojskiego w zapachu.
Na stole był biały obrus i stary porcelanowy serwis ze startym
wzorkiem niezapominajek. U sufitu młody chłopak mocował kilka świerkowych
gałęzi, obsypanych sreberkiem lamety i papierowymi łańcuchami. Pachniało
makiem, miodem i świętami.
Zuzanna obeszła ten stół i gałązki świerku kilka razy, pod
czujnym okiem gospodyni. Z pamięci powróciły stare meble, obrazy,
jakieś sprzęty, bibeloty, głosy ludzi, dziewczęcy śmiech matki.
- Jaki on malutki, ten twój domek - dziwił się Grześ. -
Opowiadałaś o pałacu, a tu wiejska chatynka pod strzechą.
Zuzanna nie chciała mu teraz tłumaczyć, że miejsca szczęśliwe
rządzą się własnymi prawami czasu, przestrzeni i emocji. I że nigdy,
o czym nie wiedziała do tej pory, nie pozostają w spadku przedmiotom,
ale sercu. Ten domek nie był już jej, odkąd odeszły z niego ukochane
osoby. Czas zrobił swoje. A jednak...
- Niech pani nie sądzi, że ja w złych intencjach - wyjaśniła
Zuza gospodyni. - Proszę tylko o jedno. Niech mnie pani zaprosi na
święta.
Pani Zofia uśmiechnęła się z ulgą.
Reklama
Święta na końcu świata
Im bardziej mrok zadomawiał się na horyzoncie, tym więcej ludzi
przybywało w domu. Schodzili się sąsiedzi i krewni, bo zgodnie ze
starym obyczajem, w jednej chacie wieczerzało kilka rodzin. Młode
kobiety podawały do stołu. Dzieci grzecznym rządkiem sadowiły się
na ławie. Starsi zabawiali gości rozmową, żartami, wspominkami dawnych
świąt i ludzi, którzy onegdaj przy stole tym siadali.
- Stańmy pospołu i dzielmy się świętym chlebem - powiedział
poważnie młody ksiądz i wziął do rąk Ewangelię. Gdy skończył czytać,
ludzie ruszyli ku sobie. Niczym korowód krążono wokół stołu z wyciągniętym
przed siebie opłatkiem i ukradkiem ocieraną łzą. Przytulali ją obcy
i jakby już nie obcy ludzie, bo połączeni tą nocą świętą, wspólną
ojczyzną i wspólnym oczekiwaniem na narodzenie Pana.
Zapachniało barszczem grzybowym, pierogami wielkości spodków
od herbaty i kutią. Kutią - daniem magicznym, daniem-wspomnieniem,
rzewnością samą dla Kresowiaków.
Czas biegł niespiesznie i po staroświecku, odmierzany biciem
zegara z kukułką i gwarzeniem ludzi. Zuzanna opowiadała o dzieciństwie
i dawnych świętach w Podhajcach. Przywoływała nazwiska i twarze z
przeszłości w nadziei, że ktoś z obecnych stanie się jej towarzyszem
podróży w dawny świat zaścianków, dworków, wiejskich chat z trzechsetletnią
tradycją. Z czasem odnaleźli wspólne drogi, kawałek przeszłości nie
całkiem martwej i niczyjej, bo ciągle zaludnionej ich wspomnieniami
i tęsknotami. Gdy przed północą wędrowali ku świątyni, Zuza znała
połowę wioski i śnieg skrzypiał przyjaźnie pod stopami. Pierwszy
raz widziała wnuka tak gorliwie śpiewającego kolędy, skupionego,
poważnego i z tym dorosłym wyrazem twarzy tak podobnego do dziadka.
- Na następny rok - szepnął jej potem konspiracyjnie do
ucha - przywiozę tutaj rodziców i siostrę. Choćby siłą. Babcia jest
ekstra...
Zostawcie mnie w pamięci
Pomagam Zuzannie domknąć pękate walizy. W przedpokoju piętrzy
się stos tobołów.
- Nie było potrzeby użycia siły - śmieje się babcia Zuza
- jeździmy do Podhajców od kilku lat. Co roku spędzamy święta z inną
rodziną, żeby było sprawiedliwie. Zawsze zawożę w prezencie obraz
Matki Bożej Częstochowskiej, prosząc, by odbudowali starą kapliczkę.
Może w tym roku znajdę ją przed domem Zofii, dokładnie tam, gdzie
postawił ją mój ojciec. Wtedy naprawdę wrócę do Podhajców. Tak jak
obiecałam.