Pochodzę znad Biebrzy - mówi Barbara Włodarczyk. Urodzona w 1958 r., dorastała w licznej, zżytej rodzinie (siostra i dwóch braci), dzieciństwo upływało w dziewiczej, nienaruszonej ręką człowieka oazie przyrody.
Córka sołtysa
Ukochany tata, dowódca AK, choć niepartyjny, był przez 20 lat sołtysem i społecznikiem, a jego ulubienica Basia niemal od kołyski wzrastała w domu pełnym ludzi i ich trudnych spraw. Już w szkole podstawowej stała się prawą ręką ojca, wypisując ludziom zaświadczenia, podania. Rodzice wpajali jej dokładność i sumienność, w myśl zasady „wszystko rób tak, jakbyś robiła dla siebie”. Powtarzali: „umiesz liczyć, licz na siebie” oraz „nudzą się tylko nudni ludzie”. Kończąc liceum w Jedwabnem, wiedziała, że chce pomagać ludziom z różnymi deficytami, ułomnościami, problemami. Wierzyła, że resocjalizacja może zdziałać cuda. A więc - jeśli studia, to resocjalizacja, w Siedlcach. Cóż z tego, że się dostała, skoro wskutek reorganizacji uczelni, wymarzony kierunek został zlikwidowany! Zdecydowała się więc na nauczanie początkowe, w siedleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. W pamiętniku jako uczennica I klasy szkoły podstawowej napisała, że chce być „nauczycielką lub rolniczką”. Spełniło się.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Na prowincję? Tylko na chwilę!
Reklama
Już mężatka, z malutką córeczką Urszulką, zjechała („za mężem” - jak mówi) do Kielc i rozpoczęła poszukiwania pracy. Dla magistrów - absolwentów studiów dziennych, było jej w bród, zaś podjęcie pracy na wsi promowano wówczas w postaci bezzwrotnej, ale odpracowywanej przez 5 lat pożyczki (dzisiaj powiedzielibyśmy: „dotacji”). Ponieważ zależało jej na przedszkolu dla 3-letniej Urszluki i pracy dla męża zootechnika, zdecydowała się na Kozłów k. Małogoszcza, który zdawał się spełniać te warunki. Budynek szkoły - tzw. tysiąclatki prezentował się wcale nieźle, przedszkole na miejscu. Tylko 5 lat.
Jest 1983 r., znękana dogorywającą komuną Polska. Barbara ma 25 lat, niewiele ponad 40 kg wagi - wszyscy jej się tutaj przyglądają, bo ubiera się nieco inaczej, jest nieco inna - jeszcze nic a nic nie swoja. Obiecanego mieszkania nie ma (dotychczasowy nauczyciel wciąż je zajmuje). Wraz z rodziną zamieszkała w wynajętym kącie u gospodarzy, zakasała rękawy i zabrała się do pracy. Uczyła plastyki, miała wychowawstwo w I klasie, a miejscowe środowisko patrzyło na nią coraz życzliwiej…
Siłaczka
Reklama
Nie była wcale malowanym nauczycielem. O nie! Gdy jako jedyna dostała salę wyposażoną w leciwe ławki z dziurami na kałamarze - zawalczyła o nowe, podobnie jak o zuchowe mundurki dla 32-osobowej klasy, które w tamtych czasach stanowiły nie lada atrakcję dla dzieciaków. Uczniowie sami zbierali jagody, aby zebrać pieniążki na to „umundurowanie”, ale na koniec roku miała jednakowo ubranych uczniów, nowe ławki, nowe krzesła. Po I klasie zostawiła na drugi rok 2 osoby, jednego ucznia skierowała do szkoły specjalnej, 5 wysłała do poradni na badania.
Odnawianie mieszkania po dawnym nauczycielu, wprowadzane w życie pomysły na stopniowe remontowanie szkoły, od stałego zaopatrzenia jej w wodę, po cieknące rury i dziurawy dach - ani się obejrzała, gdy w środowisku stała się człowiekiem ważnym, potrzebnym. A więc zostaje - na kolejnych 5 lat, a w 9. roku pracy w szkole wygrywa konkurs na dyrektora SP w Kozłowie. Na starych fotografiach albo w szkolnej kronice, w której zachowały się zdjęcia z dawnych lat, widać, jaka szkoła była niegdyś, a jaka jest obecnie: nowoczesna i dobrze wyposażona (to efekt m.in. generalnego remontu kanalizacji wodno-ściekowej, kotłowni, łazienek, wymiany okien), pokryta nowym dachem, z boiskiem i zatoczkami zieleni, z ogrodzonym terenem. - W tych salach wieszaliśmy krzyże - dyrektorka wspomina z sentymentem. Walczyła z zastanymi przyzwyczajeniami typu śmietnik za szkołą i półwieczny zapuszczony sad. Jest dumna z nowego boiska, a jeszcze bardziej z tego, jak młodzież je szanuje. Pod jej nieobecność, bodaj w którąś niedzielę, ktoś wybił piłką okno, świadków nie było, ale młodzież pozostawia jej kartkę przypiętą do drzwi z wyjaśnieniem i zapewnieniem, że będzie naprawione. - Nauczyciel ma autorytet, jaki ma, ale na jego brak też trzeba zasłużyć. Młodzież jest czujna i sprawiedliwa - uważa.
Dyrektorem była przez trzy kadencje, wszystko wskazuje na czwartą. Tamte plany sprzed lat, aby zostać tutaj „na chwilę”, nie powiodły się, ale dyr. Włodarczyk jest z tego bardzo zadowolona - czuje się spełniona zawodowo. Szkoła stała się jej pasją, sposobem na życie, wyzwaniem. Tak to podsumowuje: - Sądzę, że polityka kadrowa, którą realizuję od 1992 r., pozwala zaspokajać potrzeby szkoły, nauczyciele w stu procentach przeszkoleni w zakresie obsługi komputera i posiadający po kilka specjalności, świetnie pracują - i uzupełnia. - Prowadzimy szeroki zakres zajęć pozalekcyjnych tj. koło informatyczne, języka angielskiego, artystyczne, plastyczne, regionalne, chór, SKS, naukę tańca, gry na instrumentach (gitara, flet), gimnastykę korekcyjną.
Aby przeprowadzać inwestycje, trzeba korzystać z dotacji i pomocy gminy, z którą dyrektor ściśle współpracuje. Organizuje różne imprezy środowiskowe i festyny rodzinne, z których dochód przeznacza na realizację zaplanowanych przedsięwzięć w szkole; dzięki temu np. założono alarm, wykonano ogrodzenie, plac zabaw. Stołówka? Po co na wsi stołówka? - Dzisiaj jest oblegana, korzysta z niej 100 procent uczniów.
„Pani, zrób coś z tym…”
Reklama
Przychodzi kobiecina i mówi: „moja córka pije, pani, zrób coś z tym” - a Barbara Włodarczyk lubi trudne sprawy, więc zabiera się do naprawiania relacji w rodzinach. Najważniejsze są jednak dzieci - jej oczko w głowie. Te trudne. Niepełnosprawne. Wyciągała je z domów, gdzie wstydliwie skrywane przed sąsiadami, nie figurowały nawet w szkolnych rejestrach. Sama kończyła specjalistyczne kursy (w tym język migowy, terapię pedagogiczną, oligofrenopedagogikę) i posyłała na nie nauczycieli. Ewunia na przykład. Jej dom - „fajny, ale nadopiekuńczy”, dziewczynka z porażeniem mózgowym i sprawnym umysłem. Trzeba było przekonać rodziców do „przecięcia pępowiny”, a szkolne dzieci przyuczyć do opieki nad chorą koleżanką. Dziewczyna, po krótkim (samodzielnym!) pobycie w internacie, skończyła dobrą, średnią szkołę. Ania, która nie umiała mówić - i nauczyła się, dzięki aparatowi usprawniającemu, a teraz zdobyła prawo jazdy! - Naukę w mojej klasie rozpoczęła jako 7-latka, miałam trudności w nawiązaniu z nią kontaktu, wskutek niewyraźnej, bełkotliwej mowy. Postawiłam na kontakty dziewczynki w grupie rówieśniczej, indywidualizację pracy, współpracę z uczniami całej klasy i ich rodzicami, badania pomocnicze - wspomina. Szczególnie integracja z grupą sprawdziła się świetnie - rówieśnicy czuli, że są dziewczynce potrzebni, a ona była pogodna i bezpieczna… Wreszcie Ela, całkowita sierota, skończyła studia. Dzieci osierocone wskutek nagłej śmierci rodziców, dzieci wyjątkowo zdolne - wszystkie brała pod matczyną, ale bardzo wymagającą opiekę. - Gdybym potrzebowała pomocy, myślę, że nie zostałabym sama - mówi dzisiaj. W jej szkole w klasach I-VI na uczących się 117 uczniów wciąż są obecne dzieci chore, w tym dwoje głęboko upośledzonych, z porażeniem mózgowym, sporo z domów potrzebujących wsparcia. Nikt już nie pyta, czy muszą chodzić do tej szkoły?
Góry lodowe mają swoje wierzchołki
Z jednej strony sprawne toalety i szczelne oka, z drugiej otwartość na współpracę z rodzicami i szeroko otwarte drzwi szkoły, także po ostatnim dzwonku. Do tego promocja szkoły i promocja zdrowia w szkole oraz jak najwięcej wyjazdów, wycieczek, prezentacji, występów, osiągnięć edukacyjnych - o tym wszystkim dyrekcja musi pamiętać. Za to wszystko cenią ją nauczyciele. Ks. Tomasz Kubicki, prefekt w szkole od dwóch lat, zauważa sprzężenie zwrotne między szkołą a parafią. Imprezy papieskie, jasełka, wystawy, tzw. „Zaduma listopadowa”, sprawnie zorganizowane rekolekcje, ogromna pomoc w zakupie materiałów katechetycznych. Dyrektorka - zdaniem Prefekta - jest otwarta na wymiar eklezjalny, religijny w kształceniu dzieci. - Wciąż coś tworzy i zmienia. Jest osobą, dzięki której zmienia się na lepsze oblicze Kozłowa - uważa ks. T. Kubicki. Z kolei Joanna Mikuła, nauczycielka muzyki i wychowania fizycznego, zauważa, że dyr. Włodarczyk umie rozbudzać u nauczycieli motywację, daje im siłę i energię, wymaga, podobnie jak od siebie, nie żałuje swojego prywatnego czasu. J. Mikuła prowadzi chór szkolny, liczący aż 41 osób oraz parafialne scholki - młodzieżowe i dziecięce „Promyczki”. Uważa, że dyr. Włodarczyk bardzo ją w tych sprawach wspiera, gdyż „ważna jest dla niej kreatywność zarówno dzieci, jak i nauczycieli”. - Jeśli ktoś ma problem, nie szczędzi czasu ani sił - twierdzi nauczycielka.
Z tych wszystkich powodów nauczyciele SP w Kozłowie, którzy są niemal bez wyjątku byłymi uczniami dyr. Włodarczyk, postulowali, aby funkcję dyrektora powierzyć jej poza konkursem. „Kierowanie szkołą przynosi Pani Barbarze satysfakcję, a nam, nauczycielom, poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji” - napisali w uzasadnieniu.
„Zawsze jest coś do zrobienia”
Za swoją pracę Barbara Włodarczyk była kilkakrotnie nagradzana, w tym nagrodami Świętokrzyskiego Kuratora Oświaty oraz Burmistrza Małogoszcza (wśród kilku nagród wyróżniających, jest także przyznana w drodze wyjątku ocena „szczególnie wyróżniająca”). W uzasadnieniu z 2006 r. czytamy np.: „Ostatnio szkoła pozyskała ze środków unijnych nowoczesną pracownię informatyczną i została urządzona sala gimnastyki korekcyjnej. Pani dyrektor odpowiednio organizuje proces kształcenia uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych (…)”. W tym roku szkolnym za całokształt pracy otrzymała Medal Komisji Edukacji Narodowej.
Barbara Włodarczyk wciąż, jak przed laty - lubi wyzwania. „Zawsze jest coś do zrobienia” - powtarza swoim nauczycielom. Te zasady udało się także wpoić córce, która świetnie skończyła studia i wyszła za mąż w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracuje w bankowości inwestycyjnej. Owocem międzynarodowego związku jest 9-letni Dawid, który kolejne już wakacje spędza na świętokrzyskiej wsi i szaleje z rówieśnikami, jakby urodził się gdzieś tutaj, nad Wierną… Pani Barbara rokrocznie odwiedza córkę w wakacje, a na co dzień pozostaje kontakt na skype. To właśnie „Ameryka” pamiętała o jej 50. urodzinach, wyprzedzając wszystkich z koszem kwiatów dostarczonym wprost do szkoły, natomiast pracownicy przywitali ją wielkim tortem.
Barbara Włodarczyk, zapytana o codzienne drobne przyjemności, patrzy ze zdziwieniem. Praca, szkoła - to oczywiste. Co jeszcze? Kocha przyrodę. Niezapomniane nadbiebrzańskie dziewicze krajobrazy wyparły już nieco tutejsze pagórki, porośnięte falującymi łanami zbóż i wesoło kwitnącymi ziemniakami. Ponieważ lubi sobie rysować i malować, czasami próbuje przenieść na płótno to bogactwo, którym potem obdarowuje przyjaciół. Szycie, gotowanie, haftowanie, a nade wszystko ukochany ogród oraz orientacja, co słychać w polityce i na świecie - na to poświęca ów wolny kwadrans. Jeśli uda się wygospodarować tylko minuty, miło jest choćby popatrzeć na ulubione brzozy…
Ostatnio od swoich nauczycieli dostała coś w rodzaju credo zapisanego na kartce papieru, umieszczonej w gabinecie nad biurkiem: „Rzeczy niemożliwe załatwiam od zaraz, a z cudami trzeba trochę poczekać”.
Bardzo jej dobrze z tym mottem.
W następnym numerze sylwetka Andrzeja Grzegorskiego, wdowca konsekrowanego