Leżałam kiedyś w szpitalu z kobietą, która stosowała od lat środki antykoncepcyjne. Byłyśmy same na sali i rozmawiałyśmy na różne tematy, a ja nie znałam wcześniej nikogo, kto by brał antykoncepcję i z kim jednocześnie byłabym w takich relacjach, żeby swobodnie o tym porozmawiać. Teraz sobie myślę, że okazałam jej za mało troski i niewystarczająco wyjaśniłam, co sama o tym sądzę. Chyba dlatego, że byłam zbyt zdziwiona.
Kobieta powiedziała mi, że w zasadzie to wszystko jest fajnie, tylko są dwa nieprzyjemne szczegóły: że po pigułce nie bardzo ma ochotę na współżycie z mężem i że jak już do tego współżycia dochodzi, to ona czuje dyskomfort. Od tamtej pory nurtuje mnie pytanie: co takiego mamy w naturze my, kobiety, że potrafimy dać się przekonać do robienia czegoś tak bezsensownego i jeszcze wierzyć, że przynosi nam to wolność? Czy jakikolwiek mężczyzna wydawałby stertę pieniędzy, tył, truł się, wściekał co chwilę bez powodu oraz narażał się na nowotwory, chorobę zakrzepowo-zatorową i dożywotnią utratę płodności po to, żeby sobie zafundować „bezpieczny” seks, na który w efekcie łykania tabletek nie ma ochoty?
Kiedy mówi się, że antykoncepcja uprzedmiotawia kobiety, nie ma w tym ani krzty przesady. Fatalne uboczne skutki działania tabletek antykoncepcyjnych są opisane w ulotce dołączonej do każdego opakowania, a nawet na rynku pojawiły się środki, które ponoć mają je niwelować. A mimo to głośne mówienie o tym jest uznawane za dowód katolickiego fanatyzmu.
Zadziwia mnie w tym jeszcze jedna rzecz - wiele kobiet, które fundują sobie końskie dawki hormonów, wielokrotnie przekraczające ilości tych substancji produkowanych przez organizm, są jednocześnie fankami zdrowego stylu życia. Jedzą ekologiczne produkty i ćwiczą jogę, poszukując harmonii ze wszechświatem, ale nie widzą nic zdrożnego w niszczeniu tak podstawowej sfery zdrowia, jak płodność i zaburzaniu całego systemu hormonalnego, często niestety na trwałe.
Jedna „korzyść” z antykoncepcji jest niezaprzeczalna - faktycznie dużo trudniej jest wtedy zajść w ciążę. Ale czy faktycznie popularny teraz model życia, czyli mieszkanie z „partnerem” bez ślubu, bez zobowiązań i bez dzieci, i zupełne poświęcanie się pracy zawodowej to rzeczywiście coś, co uszczęśliwia kobiety? Czy to przypadkiem nie jest idealny świat z męskiego szowinistycznego snu?
Pomóż w rozwoju naszego portalu