Poznałem go na schodach prowadzących do kościoła. Normalnie o
tej porze nikt raczej nie kręci się przy kościele. Przez chwilę go
obserwowałem. Usiadł przy samych drzwiach do świątyni. Odwrócony
od świata, zaczął robić jakieś dziwne skłony. Nagle runął na ziemię.
Podbiegłem co sił w nogach. Od razu zobaczyłem dwie butelki po kleju
i wypełnioną nim białą reklamówkę. Nie miałem watpliwości, że ten
młody chłopak upadł odurzony oparami kleju. Na szczęście nie było
z nim tak źle. Klepnięty w ramię, szybko doszedł do siebie i zaskoczony
moją obecnością próbował uciekać. Niestety, nogi odmówiły mu posłuszeństwa
i stać go było tylko na wewnętrzną ucieczkę w milczenie. Spuścił
głowę i kompletnie nic nie mówił. "Dlaczego wąchasz to świństwo?
Może trzeba ci w czymś pomóc?" - zadawałem konkretne pytania. Nie
było żadnej reakcji. Posiedzieliśmy więc w milczeniu kilkanaście
minut. Po jakimś czasie podniósł głowę i stwierdził: "Dobrze, że
ksiądz tu jeszcze jest". Czułem, że otrzymałem oficjalną zgodę na
kolejną serię pytań. "Jak masz na imię i co tu w ogóle robisz?". "
Jestem Radek, ale to tylko imię, bo tak naprawdę nie wiem, kim jestem,
po co żyję i tak ogólnie dość mam tego powalonego życia" - odpowiedział.
Nie chciał mówić dalej o sobie, o swojej rodzinie. Zaczął natomiast
rozmawiać o filozofii. Pytał o Leibnitza, Kanta, Hegla i Marksa.
Byłem zadziwony, że chłopak w jego wieku może mieć takie hobby. Widać
było, że sporo czyta i dużo wie. A ja chciałem go potraktować jak
podrzędnego ćpuna, z którym trudno rozmawiać o czymkolwiek. Wydobywałem
z pamięci wszelkie możliwe informacje z historii filozofii i, dzięki
Bogu, nie wyszedłem na kompletnego dyletanta.
Radek był najwidoczniej zadowolony, że wreszcie ktoś chce
z nim rozmawiać na te tematy. Widać było, jak odżywa. Czuło się,
jak strasznie potrzebował kogoś, kto uwierzy, że jego filozoficzne
zacięcie to nie zabawa, ale życiowy dylemat. Na koniec skwitował
wszystko zdaniem: "Księdzu, to jest łatwo! Ksiądz ma tego swojego
Chrystusa i wszystko się w Nim porządkuje i ustawia. A ja ciągle
szukam. Przez moment wydaje mi się, że odkryłem odpowiedzi na moje
problemy, zachwycam się danym nurtem w filozofii, a za kilka dni
wstydzę się tego, że dałem się nabrać na szczątkowe rozwiązania i
połowiczne odpowiedzi".
Radek był dla mnie obrazem człowieka zniechęconego i załamanego
szukaniem ludzkiej mądrości, a w niej odpowiedzi na wszelkie pytania. "
Przecież ty też możesz uwierzyć. Tobie też Chrystus chciałby wreszcie
uporządkować życie!" - doradzałem mu drogę wiary. "Ale ja nie umiem
uwierzyć, proszę księdza!" - odpowiedział mi, patrząc na mnie jak
bezradne dziecko, które stoi na progu jakiegoś ciemnego wejścia do
domu i nie ma odwagi zrobić kroku do przodu. "Wiara jest trudniejsza
niż filozofia. Trzeba mieć dużo odwagi" - dodał z wyczuwalnym smutkiem
w oczach.
Zrozumiałem, jak musi mu być trudno. Czułem, że nie umie
zerwać ze swoim własnym sposobem myślenia. "Zacznij się modlić, a
wiara przyjdzie sama! - podpowiadałem. - Bo w drodze do wiary najgorszy
jest jeden moment, żeby człowiek zrezygnował z przekonania o własnej
mądrości i pozwolił Bogu przejąć inicjatywę". Radek popatrzył trochę
z niedowierzaniem. "Niby czemu modlitwa ma mi pomóc? - powiedział
zdziwiony. - Czy klepanie formułek może mi dać jakąś mądrą odpowiedź
na życie?" - postawił kolejne pytanie. "Zaryzykuj! Przecież kompletnie
nic nie tracisz, a możesz bardzo dużo zyskać" - odpowiedziałem.
Radek dał się namówić. Obiecał, że choć nie wierzy w skuteczność,
będzie się modlił. I tak odszedł spod kościoła. Spokojnie wróciłem
do siebie. Wewnątrz byłem przekonany, że dałem mu najlepszą radę
na świecie. Przypomniałem sobie od razu uczniów Chrystusa w dniu
Zesłania Ducha Świętego. Oni przecież po prostu się modlili i to
był klucz do otwarcia drzwi na działanie Ducha. On już sam sobie
poradzi z całą resztą problemów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu