Trudno sobie wyobrazić większy wstrząs w życiu społecznym, niż
ten, którym jest wojna. Rozpadają się wówczas ramy codziennego funkcjonowania
pojedynczych ludzi i wielkich zbiorowości. Poglądy, postawy i charaktery
zostają poddane próbom o charakterze niejednokrotnie ostatecznym.
Zniszczenie materialnych podstaw egzystencji uświadamia człowiekowi
jego znikomość w obliczu wielkich procesów, w których przychodzi
mu uczestniczyć. Co roku wrzesień stawia nas na nowo wobec tej wielkiego
doświadczenia, jakim dla naszego narodu była druga wojna światowa.
W czerwcu zeszłego roku Ojciec Święty Jan Paweł II wyniósł
na ołtarze dużą grupę polskich męczenników z lat 1939-1945. Samotny
dotąd w świadomości naszego narodu przykład św. Maksymiliana Kolbego
stał się w ten sposób elementem niezwykle bogatej mozaiki, której
metaforyczny tytuł mógłby brzmieć "Jednak człowiek". Rzeszom wiernych
i całemu światu został unaoczniony fakt, że to nie wyłącznie takie
czy inne warunki bytu kształtują ludzkie postawy, że nawet w najtragiczniejszych
okolicznościach człowiek może ocalić swą godność. Dla tych wszystkich
ludzi centralnym elementem motywującym do zachowania do końca prawdziwie
ludzkiej postawy wobec ogromu zbrodni i ludzkiego nieszczęścia była
chrześcijańska tożsamość religijna. Wiara w Bożą Opatrzność i zakorzenienie
w przeogromnej tradycji, która przez krew Abla i zbawczą ofiarę Chrystusa
sięgała aż za druty obozów koncentracyjnych, pozwoliły im do końca
nie ulec zniewalającej sile zła. Spróbujmy dzisiaj przyjrzeć się
dwu postaciom z grona polskich męczenników okresu drugiej wojny światowej,
których losy związały się z Lubelszczyzną.
Pierwsza z nich to biskup pomocniczy ówczesnej diecezji
lubelskiej Władysław Goral. Urodzony w 1898 roku w Stoczku koło Krasienina
otrzymał święcenia kapłańskie w 1920 roku. Po studiach w Rzymie,
które uwieńczył doktoratem z filozofii, został wykładowcą lubelskiego
seminarium duchownego. Zasłynął jako doskonały kaznodzieja, opiekun
ubogich, ludzi starszych i kalek, sam dając przykład skromnego życia,
by móc śpieszyć z pomocą bardziej potrzebującym. Wyświęcony w 1938
roku na biskupa jedynie przez rok mógł sprawować obowiązki wynikające
z tej godności. 17 listopada 1939 roku, wraz z ówczesnym ordynariuszem
lubelskim biskupem Marianem Leonem Fulmanem i innymi pracownikami
kurii diecezjalnej, został osadzony na Zamku Lubelskim, a następnie
w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. Przeszło pięć lat spędził
więziony w izolowanym bunkrze, pozbawiony kontaktu z innymi więźniami
i możliwości sprawowania sakramentów, trapiony różnymi chorobami.
Nie wiadomo nawet w jakich okolicznościach zmarł. Stało się to najprawdopodobniej
wiosną 1945 roku.
Drugi z lubelskich męczenników to Stanisław Starowieyski.
Urodzony w 1895 roku ziemianin, oficer Wojska Polskiego, żonaty z
Marią z Szeptyckich, ojciec sześciorga dzieci, animator życia społecznego,
religijnego i kulturalnego, filantrop, organizator Akcji Katolickiej
w diecezji lubelskiej został aresztowany przez Gestapo 19 czerwca
1940 roku. Jego droga krzyżowa wiodła przez zamojską rotundę, lubelski
Zamek, obozy koncentracyjne w Oranienburgu, Sachsenhausen i Dachau.
Nawet w więzieniu nie stracił apostolskiego zapału. Po długich nocnych
rozmowach udało mu się nawrócić poznanego w obozie zatwardziałego
ateistę. Skatowany w Wielki Piątek, zmarł w wielkanocny poranek 13
kwietnia 1941 roku.
W charakterach i losach tych dwóch ludzi było tyleż podobieństw
co i odmienności. Z jednej strony widzimy hierarchę, filozofa, a
jednocześnie "małego brata" ubogich, z drugiej - świeckiego, arystokratę,
ojca rodziny, aktywnego działacza różnych sfer życia społecznego.
Jeden złożył świadectwo pokornego milczenia, w osamotnieniu niosąc
przez lata krzyż niewinnej kaźni. Drugi do końca szukał w kontakcie
ze stawianymi na jego drodze ludźmi okazji do twórczego dialogu,
dzielenia się swoim przeżyciem wspólnoty z Bogiem. Istotniejsze jednak
jest to, co ich łączy. Tym wspólnym mianownikiem jest heroiczna wiara,
kształtowana w codziennym życiu, a zweryfikowana w chwili największego
kataklizmu, jaki w swoich dziejach przeżyła ludzkość. Obydwaj padli
ofiarą jednego zbrodniczego systemu, którego założeniem było to,
że zanim dokona fizycznego zniszczenia swoich ofiar, odbierze im
godność ludzką i wiarę, na której ta godność była ufundowana. Hitlerowski
narodowy socjalizm, podobnie jak i sowiecki komunizm, uderzał najpierw
w najwartościowsze, najmocniejsze ogniwa społeczeństwa. Nieprzypadkowo
pierwszymi ofiarami terroru padali duchowni, działacze społeczni,
religijni, polityczni, kulturalni. Naród pozbawiony serca i umysłu
miał stać się bezwolną masą niewolników podatnych na wszelkie oddziaływania
i pozwalających się bezkarnie niszczyć i eksploatować.
Lubelscy męczennicy dołączyli zatem do grona kamieni rzucanych
od wieków przez Boga na szaniec wiary. Ile istnień ludzkich trzeba
było, aby ten szaniec się utrzymał? Czy były konieczne? Już tysiąc
osiemset lat temu wczesnochrześcijański myśliciel Tertulian, obserwując
prześladowania Kościoła przez państwo rzymskie, zauważył niezwykłą
prawidłowość, że krew męczenników staje się posiewem chrześcijan.
Rozwinął w ten sposób myśl wyrażoną już wcześniej przez św. Pawła,
który mówił, że "gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała
się łaska" (Rz 5,20). Od nas zależy, czy zasada ta sprawdzi się również
i w odniesieniu do dzisiejszej Polski i Polaków, Lubelszczyzny i
jej mieszkańców. Czy postaci lubelskich męczenników sprzed ponad
pół wieku pozostaną pięknym, wzruszającym, lecz odległym wspomnieniem,
czy żywą inspiracją dla kolejnych pokoleń chrześcijan żyjących na
tej ziemi?
Pomóż w rozwoju naszego portalu