Zauważa, że czasem w ewangelizacji „źle do człowieka podchodzimy, tak nieludzko, jakbyśmy chcieli klientowi sprzedać produkt, a nawet nie pytamy, czy on chce cokolwiek kupić”. - To nie ja kogoś nawracam, tylko Pan Bóg nawraca przeze mnie. Mam być odblaskiem światła, a nie samemu świecić – podkreśla Reich.
Właśnie ukazał się stworzony przez niego „Planner (nie)doskonały”, mający pomóc w tym, by poprzez swoją niedoskonałość dążyć do doskonałości.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Rozmowa z Szymonem Reichem, uczestnikiem programu telewizyjnego „Top Model”
KAI: Doświadczyłeś syndromu dorastania bez ojca. Na czym on polega?
Reklama
- Na tym, że – szczególnie będąc chłopakiem – próbujesz znaleźć ojcowski autorytet wśród innych. Nie mogłem się z tym pogodzić, że taty w domu nie było i podświadomie szukałem „ojca zastępczego”. Problem w tym, że zazwyczaj masz do czynienia głównie ze swoimi rówieśnikami. Po za tym jesteś bardzo młody i kryteria, według których poszukujesz, są dość powierzchowne. Na przykład widzisz autorytet w kimś, kto jest najbardziej popularny, lubiany, zabawny, albo w pseudo-samcach alfa, macho. Są to ludzie, którzy w życiu niekoniecznie daleko zachodzą. Często kończy się to tym, że jesteś bardzo podatny na wpływ takich osób, bo chcesz uzyskać ich atencję – jak od ojca. Jesteś bardzo łakomy na słowa uznania, na potwierdzenie tego, że jesteś coś warty. Żeby to osiągnąć, jesteś skłonny robić mnóstwo głupich rzeczy, co w moim przypadku skończyło się tym, że mieli mnie wyrzucić ze szkoły. Generalnie dużo przykrości mojej mamie przysporzyłem w pewnej fazie swojego życia. Dryfowałem. Spędzałem wieczory bezsensownie, szukając wrażeń na podwórku.
KAI: Do czego Cię to doprowadziło?
- Do tarapatów. Dorastałem na osiedlu, gdzie było dużo takich zagubionych dzieciaków, jak ja. Wtedy było dla nas super-fajne, że mamy do czynienia z używkami albo że znamy ludzi, którzy handlują narkotykami. Marzyły nam się kariery w tym biznesie. Z perspektywy widzę, że robiliśmy głupie rzeczy, które w tym środowisku dałyby nam szacunek i jakiś status. Każdy z nas chciał być kozakiem, do którego nikt nie podskoczy. Wizerunek budowało to, że ktoś jest zdolny do jak najgorszej rzeczy. Kiedyś moim życiowym celem było spróbowanie wszystkich narkotyków, jakie są na świecie. To chyba nie jest zbyt ambitnym dążeniem.
KAI: Jak do tego doszło, że zmieniłeś swoje życie?
- Nie sam je odmieniłem. Gdy miałem może 12 lat, od kolegi mojej mamy usłyszałem: „Fajny z Ciebie chłopak!”. Nigdy nie zapomnę tej chwili, bo wtedy po raz pierwszy ktoś dorosły powiedział mi, że jestem wartościowy. A ja w to nie wierzyłem i właściwie większość moich działań skupiała się wokół tego, żeby usłyszeć albo poczuć coś takiego.
KAI: Powiedział Ci to ktoś z zewnątrz, a nie ci koledzy, którzy wcześniej byli dla Ciebie autorytetami?
Reklama
- To prawda. Kiedy stwierdziłem, że moja sytuacja jest dość słaba, otworzyłem się na pomoc. Pytałem moich znajomych na podwórku, ale okazało się, że żaden z nich nie był do tego skory i tak naprawdę ci wszyscy ludzie, o których względy ja się ubiegałem i wszystko robiłem, żeby oni mnie lubili, mieli mnie gdzieś. I musiałem sobie radzić sam. Nie poradziłbym sobie, gdyby pewien człowiek nie przygarnął mnie pod swoje skrzydła.
Ten człowiek był księdzem, a więc kimś, kogo z początku skreślałem. Wprawdzie byłem wychowywany po katolicku, ale nie przywiązywałem do tego wagi. To, co się działo w Kościele nie było dla mnie wtedy rzetelne, lekceważyłem to. Ksiądz był dla mnie kimś totalnie abstrakcyjnym, żyjącym w zupełnie innym środowisku. To w ogóle nie był ktoś z kategorii „człowiek”. Zyskał moje uznanie głównie dzięki temu, że znał się na sprawach podwórkowych i ulicznych. Dziwiłem się, skąd on wie, jak mam sobie poradzić z chłopakami albo jak się zachować, żeby wyjść z tarapatów i nie wpaść w jeszcze większe. Okazało się, że był mi w stanie pomóc we wszystkim. Dowiódł przez to, że zna się na życiu. Moim życiu. Wtedy pomyślałem, że może to jest człowiek warty posłuchania. A poza tym miał w miarę fajny samochód i był ustawiony w życiu. Stwierdziłem, że może za tym coś się kryje. Zacząłem z nim trzymać.
Reklama
Ksiądz wręcz mentoringowo przeprowadzał mnie przez życie. Na przykład zabrał mnie do swego rodzinnego miasta, do swoich dawnych kolegów, z którymi się kiedyś zadawał i pokazał mi, jak oni skończyli: „Zobacz, to są tacy ludzie jak ci, których uznajesz za autorytety i którym chcesz się przypodobać”. Akurat popijali piwko pod blokiem i urządzali "heheszki". Przypominali mi facetów, który gwizdali za ładnymi kobietami, kiedy te przechodziły obok. A ja na coś takiego byłem wyczulony, bo mam atrakcyjną mamę i siostrę. Zawsze byłem bardzo opiekuńczy i ich broniłem, więc miałem awersję do facetów, którzy tak robili.
KAI: Skoro zadawałeś się z księdzem, to pewnie wszedłeś także w świat Kościoła?
Reklama
- Pod tym względem ksiądz był dość bezkompromisowy. W niedzielę trzeba było pójść do kościoła i koniec. Zawsze też służyłem do Mszy. A kiedy na przykład gdzieś razem wyjechaliśmy, to Msze były codziennie. Ksiądz skrupulatnie tego przestrzegał, a ja brałem w tym udział.
Dzięki niemu zobaczyłem, jak to jest żyć z Bogiem. Nauczyłem się modlić. Pamiętam, że kiedyś ksiądz zaproponował, żebyśmy pomodlili się za mojego tatę. Odmówiłem, mówiąc, że mój tata to ch…, bo nas zostawił. Wtedy ksiądz mi powiedział, że jestem dla niego jak syn. To było bardzo mocne. Miałem wtedy 15 lat.
Jestem megatrudnym dzieciakiem, więc nie zadziałał jeden tekścik, tylko ksiądz spędzał ze mną czas dzień w dzień przez trzy lata i dopiero wtedy byłem gotowy wejść samodzielnie na jakąś drogę. Totalnie zmienił mi tor, po którym pędzę. I teraz idę do góry, zamiast w dół.
Pomyślałem sobie, że ze wszystkich ludzi na tym świecie, którzy mogliby mi pomóc, pomógł akurat ksiądz, więc może jest to jakiś znak? Zacząłem się interesować tym, co młodemu chłopakowi wydaje się totalną abstrakcją: Kościołem, przykazaniami. Dostrzegałem piękne przejawy człowieczeństwa w Kościele. To mnie przyciągało. Bo ja nie byłem złym chłopcem, tylko miałem złe doświadczenia.
Reklama
Byłem defensywny wobec świata, bo myślałem, że on chce dla mnie źle. Nie rozumiałem go, nie wiedziałem, dlaczego cierpię. Kiedy ktoś wyrządzał mi krzywdę, robił coś, co sprawiało mi dyskomfort albo mnie raniło, odbierałem to jako atak. A dzisiaj wiem, że każdy atak jest swego rodzaju upośledzonym sposobem samoobrony. Kiedy ludzie kogoś innego ranią, to zazwyczaj robią to nie po to, żeby zranić, tylko dlatego, że sami czują się zranieni. Zacząłem rozumieć ludzi i patrzeć na nich z innej perspektywy, której nauczył mnie Pan Bóg i doświadczenie tego, że sam jestem po prostu kochany.
Zacząłem bardziej rozumieć perspektywę, z której Bóg patrzy, planuje i pozwala niektórym planom się realizować. Dzięki temu mam większe zaufanie do Boga, do życia, do tego, jak się toczą moje losy. Zrozumiałem, że – tak jak śpiewam w piosence – „wszystko jest po coś”, a kiedyś w ogóle w to nie wierzyłem. Wiara w Boga dała mi życiowy optymizm. Ostatnio modliłem się: „Panie Boże, dziękuję Ci za wszystko”. Taki nawyk, który rozwesela mi dzień... Ale przekminiłem to sobie i doszedłem do wniosku, że dziękowanie za wszystko, co się dzieje jest po prostu stwierdzeniem, że mimo wszystko warto żyć. Choć przecież nie zawsze jest kolorowo. Za to jestem szczególnie wdzięczny Bogu, że dziś jestem w stanie patrzeć na świat z innej perspektywy – z perspektywy miłości.
Gdybym się nie ogarnął jako człowiek, nie miałbym teraz zdrowych relacji w rodzinie, nie zdałbym matury ze świetną średnią (a przecież mieli mnie wyrzucić ze szkoły), nie dostałbym stypendiów na studiach. Zawdzięczam to Jezusowi.
KAI: Powiedziałeś niedawno, że od siedmiu lat jedyną stałą w Twoim życiu jest Pan Bóg i to, że się nawracasz… Jak to rozumieć?
Reklama
- To, w jaki sposób dzisiaj jestem wierzący, bardzo różni się od tego, jak wierzyłem siedem lat temu. Kiedy zacząłem się nawracać i poznawać Boga, całkowicie inaczej podchodziłem do wielu spraw. A teraz wchodzę w nowe środowiska, poznaję nowych ludzi i w związku z tym zmienia się mój światopogląd, bo podlegam różnym wpływom z zewnątrz.
Zawsze byłem człowiekiem szukającym prawdy, wrażliwym, czułem, co inni czują i sam czułem bardzo dużo. W pewnym momencie odkryłem, że głównym celem, do którego ludzie dążą w życiu jest po prostu miłość. Nie ma człowieka, który nie chce czuć się kochanym. Bóg jest miłością, a ja ją odnalazłem w Kościele. Ale zacząłem poznawać coraz więcej ludzi, którzy tej miłości w Kościele nie doświadczyli. Dla mnie zawsze ważniejsze było pokazywanie ludziom miłości niż wiary. Ewangelizując trzy lata temu, bardziej skupiałem się na słowie „miłość” i nie mówiłem za dużo o Jezusie, bo chciałem, żeby ci ludzie w pierwszym rzędzie doświadczyli miłości. Bardzo rzadko mówiłem, że wierzę w Jezusa zmartwychwstałego. Bardziej postrzegałem Boga poprzez zlepek różnych światopoglądów, uwzględniałem, że są różne drogi do Niego. Wszystko to spowodowało w mojej głowie mętlik, przez który nie wiedziałem, w co wierzę. Dzisiaj wiem, że człowiek potrzebuje pewnych przekonań, którymi się kieruje, a ja chcę się trzymać tych, które sprawdziły się w moim życiu.
Ale od czasu, kiedy wszedłem w środowisko muzyków, mam też fazy, w których czuję się niewierzący i wcale nie jestem tak blisko z Panem Bogiem. Kiedy się wątpi, ważne jest to, żeby szukać punktu zaczepienia u źródła, u Boga, a nie gdzieś indziej. Droga z Bogiem jest dla mnie sprawdzoną drogą. Wszystko inne fajnie wygląda na pierwszy rzut oka, ale zostałem z tego kiedyś wyratowany i muszę sobie co chwilę przypominać, że nie chcę tam wracać.