Myśl o życiu zakonnym pojawiała się we wczesnych latach dzieciństwa. Świadectwo życia moich rodziców było bardzo czytelne. Jako ludzie zamożni pomagali biedniejszym, zatrudniając ich w pracy na roli i w gospodarstwie, a we mnie budziło się nurtujące pytanie: Dlaczego żyją na świecie ludzie biedni i bogaci? Postanowiłam pomagać biednym. Tak więc od najmłodszych lat kiełkowała w mojej duszy potrzeba poświęcenia się potrzebującym. Z biegiem lat, gdy dorastałam, uczęszczałam na katechezy, włączałam się aktywnie w życie Kościoła. Na oazach Ruchu Światło-Życie odkrywałam Boga. Uczęszczając do szkoły średniej w Toruniu, poznałam siostry ze Zgromadzenia Sióstr św. Michała Archanioła, popularnie zwane michalitkami. Ich charyzmat, posługa ubogim i potrzebującym oraz duchowość oparta na zasadach: „Któż jak Bóg!” oraz „Powściągliwość i Praca” pociągały mnie.
Moja droga
Reklama
Wybór Papieża Polaka na stolicę Piotrową był pieczęcią dla mojego „tak” danego Bogu. 24 listopada 1978 r. z bijącym sercem przekroczyłam klasztorną furtę w Miejscu Piastowym (był to rok jubileuszu 50-lecia zgromadzenia), aby pod sztandarem św. Michała uwielbiać Boga i służyć Mu w najuboższych.
Wraz z powołaniem do życia zakonnego wzrastało pragnienie oddania się Bogu i bliźnim w pracy na misjach. Wiele modliłam się za misjonarzy, interesowałam się wszystkim, co było związane z misjami: książkami, czasopismami i wieściami docierającymi z naszych misji, najpierw w Libii, a później w Kamerunie. Decyzja dojrzała w roku złożenia wieczystej profesji w tygodniu misyjnym. 19 października 1986 r. tak pisałam do Rady Generalnej: „Uprzejmie proszę o zaakceptowanie mojej prośby, w której wyrażam chęć i gotowość udania się na misje. Od dawna myślałam o powołaniu misyjnym, a sprawy Kościoła misyjnego zawsze mnie przynaglały do głębokiej modlitwy i cichych ofiar. Chciałabym, jeśli będzie taka wola Boża, stanąć pośród tych ludzi i służyć im w duchu naszego zgromadzenia”.
W 1989 r. rozpoczęłam przygotowania w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, a następnie w Krakowie. Przygotowując się językowo, uczęszczałam także na kurs pielęgniarski. Tuż przed wyjazdem na roczny kurs języka francuskiego w Paryżu, kilka dni spędziłam w serwisie samochodowym mojego brata, aby zapoznać się z podstawowymi funkcjami w aucie. Ten kurs okazał się później bardzo przydatny.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
20 lat na misjach
Reklama
Wyjechałam na misje do Afryki w Kamerunie 16 lipca 1991 r. (w święto Matki Bożej z Góry Karmel), w roku, kiedy Kamerun obchodził stulecie ewangelizacji i istnienia Kościoła lokalnego. Od 1991 do 1998 r. pracowałam na misji Nguelemendouka w diecezji Doumé-Abong-Mbang. W 1998 r., decyzją przełożonych zakonnych, zostałam przeniesiona do drugiego naszego domu w Betaré-Oya (diecezja Bertoua), gdzie pozostałam 8 lat. W 2006 r. wróciłam do Nguelemendouka i tu pracuję do chwili obecnej, przeżywając ważny dla mnie czas - 20-lecie posługi misyjnej.
Różne prace i funkcje wpisują się w 20-letnią służbę misyjnemu Kościołowi w sercu Afryki. Miejsce naczelne zajmują ewangelizacja - przygotowywanie dzieci i młodzieży do sakramentów oraz praca pastoralna i katechetyczna. Katechizuję w dwóch szkołach podstawowych - państwowych, a także w przedszkolu. Przez 6 lat byłam odpowiedzialna za Akcję Katolicką dzieci w diecezji, przy jednoczesnym nadzorowaniu jej działalności w 45 wioskach naszej rozleglej parafii. Prowadzę także grupę katolicką młodzieży J.E.C. (Katolicka Młodzież Ucząca się). Od wielu lat nadzoruję organizację i przebieg dorocznych pielgrzymek dzieci do sanktuarium Matki Bożej Ubogich w Nguelemendouka (liczba uczestników - 1500-2000). Równolegle do prac ewangelizacyjnych i duszpasterskich jestem odpowiedzialna za jedną z ważnych działalności charytatywnych na misji - Oratorium dla dzieci osieroconych i z rodzin bardzo ubogich, czyli organizowanie popołudniowych zajęć i posiłków dla 200 osób. Nieobce są mi prace budowlane. Nadzorowałam budowę domu zakonnego, a aktualnie pomieszczeń Oratorium i domu formacyjnego. Przez trzy kadencje służyłam wspólnocie zakonnej jako odpowiedzialna za nią.
Dlaczego Kamerun? Zgromadzenie podjęło misyjną posługę w tym kraju w 1984 r., odpowiadając na prośbę bp. Lamberta van Heygena, ordynariusza diecezji Doumé. Rozwijający się zakres prac na dwóch placówkach misyjnych łączył się z koniecznością zasilenia personalnego. Do Ojczyzny z wyboru przybyłam w roku obchodów 100-lecia Kościoła w tymże kraju. Pierwsze wrażenia były bardzo mocne. Już w samolocie z Paryża do Douala (stolica ekonomiczna kraju) moje serce biło jak młotem, ogarnęło mnie tysiące mieszanych uczuć: radość - gdyż od lat czekałam na ten moment, a jednocześnie dziwny strach przed niewiadomą. Afryka przywitała mnie ogromnym żarem zmieszanym z wilgocią znad oceanu. Lecz to wrażenie było małe w porównaniu z widokami realiów Afryki, jakie przesuwały się za szybami samochodu w drodze wiodącej mnie na wschód Kamerunu, do naszej misyjnej stacji. Zewsząd wyglądająca bieda była uderzająca. Wiedziałam, że Afrykańczycy żyją bardzo ubogo, ale to, co ujrzałam, przekroczyło moje wyobrażenia. Dziurawe chatki pokryte trawą, nagie dzieci bawiące się przed domostwami, niemal wszyscy ludzie bosi i licho ubrani. Tu i ówdzie przy drodze mijałam małe sklepiki, tzn. ułożone na desce banany i ananasy albo wiszące na kiju upolowane zwierzęta. Poligamia mnie przeraziła. Nigdy nie myślałam, że można dzielić serce z kilkoma kobietami naraz. I chociaż dzieci i kobiety cierpią z tego powodu, gdyż zazdrość często bierze górę, a jej konsekwencje są niekiedy dramatyczne, poligamia ma w tym kraju swój status prawny. W przychodni zdrowia prowadzonej przez nasze siostry uderzała mnie duża liczba chorych, często przybyłych z wiosek oddalonych 30 km od misji, idących całą noc z lampą naftową i maczetą - bronią przed dzikimi zwierzętami. Schorzenia, z jakimi przychodzili i wciąż przychodzą ludzie, są często obce Europejczykowi: malaria, filarioza (nieleczona prowadzi do słoniowacizny kończyn), ropiejące rany po ukąszeniach przez węże i żmije lub po ugryzieniu przez dzikie zwierzęta, robaczyca zbierająca swe żniwo zwłaszcza wśród dzieci, odpadające palce u nóg w wyniku zagnieżdżonych pcheł afrykańskich czy wciąż aktualny trąd. Najtrudniejsze były i są widoki niedożywionych dzieci - kości pokryte pomarszczoną skórą… I często nasza w tym bezradność, gdy przyniesione zostały do przychodni zdrowia za późno.
Afrykańska rzeczywistość
Kiedyś, na początku mego pobytu w Afryce, wybrałam się z księdzem misjonarzem do wioski położonej dość daleko od misyjnej stacji. Po przebyciu samochodem trudnego odcinka drogi zatrzymaliśmy się w osadzie dla trędowatych, by tutaj zostawić auto, a pozostałe kilometry pokonać pieszo i pirogą. Moim oczom ukazał się smutny widok: kobiety ze zniekształconymi twarzami, z dziećmi na rękach, mężczyźni z kikutami rąk i nóg, próbujący uprawiać poletko maniokowe. Po przywitaniu się z nami prosili księdza o spowiedź, bowiem kapłan pozostający z nimi - Francuz przebywał na urlopie. Do dziś widzę tych okaleczonych przez chorobę chrześcijan podchodzących kolejno do misjonarza, który ich rozgrzeszał. Czy wiele rozumiał z ich wyznań? Pozostanie tajemnicą. Języka francuskiego nie znali, a lingwistyczna mozaika tego kraju jest taka, że na terenie jednej tylko parafii ludność posługuje się kilkoma dialektami.
Gdy docieraliśmy dżunglą do wioski za rzeką zapadała już noc (słońce wschodzi tu i zachodzi prawie zawsze o jednej porze: o 6 rano nastaje dzień, a o 18 noc). Na kolację nikt nas nie zapraszał, bo i sami ludzie siedzący przy ogniskach najprawdopodobniej jej nie mieli. Na nocny spoczynek zaprowadzono nas do najpiękniejszego domu, zbudowanego z pustaków, przykrytego blachą. Dzięki moskitierze chroniącej od komarów ksiądz szybko zasnął w sąsiednim pomieszczeniu, o czym świadczyło rozlegające się chrapanie. Ułożywszy się na bambusowym łóżku, naciągnęłam od stóp do głowy włącznie przyniesione ze sobą prześcieradło i przebierając paciorki różańca oczekiwałam zbawczego snu. Przynęcone ludzkim ciałem komary zaczęły ciąć bez litości. Wkrótce oprócz brzęczenia insektów dały się słyszeć jakieś dziwne piski. Gdy wychyliłam głowę spod nakrycia, ujrzałam na gontach dziesiątki par święcących oczu. Zrozumiałam, że to szczury odprawiają swoje nocne harce. W głowie natychmiast zaświtała myśl: byleby nie pozwolić im zbliżyć się do mnie, bo mogą mi poogryzać palce u nóg - bezboleśnie i niepostrzeżenie przy pomocy mocnego jadu. Moje czuwanie trwało do chwili wschodu słońca. Kiedy ucichły odgłosy zwierząt w buszu, mogłam opuścić swoje więzienie i odetchnąć z ulgą, ale i z bolącą głową od nieprzespanej nocy.
Gdy wioska przebudziła się, ksiądz rozpoczął swoją posługę: spotkanie z katechistami, z przygotowującymi się do chrztu i małżeństwa, z chorymi przychodzącymi prosić o lekarstwa. Wygłodzony mój żołądek oczekiwał z utęsknieniem jakiegoś kęsa, ale trzeba było poczekać, aż ludzie się wyspowiadają, potem wytańczą i wyśpiewają na Mszy św. Dochodzące do uszu skrzeczenie kury było dobrym znakiem: będzie mięso na obiad. Jakiż był mój zawód, gdy zamiast mięsa podano kosteczki powleczone skórą plus podroby. Ponadto za okiennymi otworami chatki stało mnóstwo świadków naszej „uczty” - wygłodniałe dzieci czekające na finał posiłku misjonarzy, by rzucić się na jego resztki. Ksiądz mnie uspokoił, iż zaszczytem dla nich jest jedzenie po nas. Skoro tylko ugryzłam kęs wychudzonej kury, poczułam palenie w całym przewodzie pokarmowym. To piment - mocna przyprawa dodawana do niemal wszystkich potraw. Co prawda do picia było trochę oranżady (wody nie pije się w wiosce, gdyż jest pełna pasożytów), ale czym więcej piłam, tym bardziej paliło. I tak oto wracałam z wyprawy z buzią szeroko otwartą, by wywietrzyć ów afrykański pieprz. Ale i z nowym doświadczeniem oraz przeżyciami, których nie sposób wymazać z pamięci.
Ta posługa jest łaską
Co mnie szczególnie urzeka w kulturze Czarnego Lądu? Afrykański telefon, czyli tam-tam. Przy pomocy odpowiednich uderzeń w pusty pień przekazywane są szczegółowe wieści z wioski do wioski. Urzekła mnie także u Kameruńczyków niesamowita otwartość, prostota i akceptacja. W odpowiedzi na tę postawę domy misyjne są otwarte dla innych, a na podwórku wciąż jest dużo dzieci ku naszej wielkiej radości. Zresztą są one także obecne w kościele na niedzielnej Eucharystii czy na nabożeństwach różańcowych. Głoszenie Dobrej Nowiny owocuje wzrastającą liczbą ochrzczonych, frekwencją na Mszy św. i nabożeństwach, rodzimymi powołaniami kapłańskimi i zakonnymi, rozwijającymi się dziełami miłosierdzia. Dzięki naszej posłudze w szkołach coraz więcej dzieci i młodzieży ma dostęp do edukacji.
Jako misjonarze czujemy się respektowani przez władze państwowe. Współpraca z innymi wyznaniami religijnymi ma dużo pozytywnych akcentów, czego ukoronowaniem są spotkania w Tygodniu Modlitw o Jedność Chrześcijan.
Powołanie zakonne i misyjne jest łaską. To Chrystus wzywa na drogę służby Kościołowi i daje łaski do wytrwania na niej. Z całym przekonaniem mogę powiedzieć: Warto powiedzieć Bogu „tak”, warto głosić Ewangelię w młodych Kościołach i nieść pomoc najbiedniejszym, bo „któż jak Bóg!” A potrzeby są ogromne!