O sławnych dzwonach molowego tonu z czystym i donośnym głosem
mówi się po Rezurekcji, że obudziły serca ludzkie i zadrżała ziemia.
Dzwony z wojsławickiej świątyni jak zadudnią, budzą pagórki i debry
z siołami w dawnych dobrach hr. Polityłły. Te z wież od włodawskich
Paulinów słychać daleko po mszarach Polesia. Dzwony z chełmskiej
Góry w rezurekcyjny ranek słychać aż do stołpeckiej wieży i daleko
aż za Bug na Wołyniu.
Pamięta je doskonale - te najdawniejsze z dzieciństwa spędzonego
na Starostwie Obłonie w Chełmie Władysława Simbiga (z domu Cybulska)
- kowalówna. A było tak: nieopodal modrzewiowego dworku, na Starostwie
rozsiadła się sadyba kowalów Stanisława i Zofii Cybulskich. Urodziło
im się pięcioro dzieci: Wacław, Maria, Władysława, Kazimierz, Regina.
W kuźni pracowało dziewięciu czeladników. Nieopodal była stara studnia (
bez dna), wierzby, ogrody i duża sadzawka pełna karasi, dzikich kaczek
i żab. W niej siedmioletnia Władzia w południe topiła się i ledwie
ją odratowano, kołysząc długo w prześcieradle. A jak Wielkanoc była
późniejsza, kwietniowa - ruń traw dobrze już zieleniała, kwitły wierzby
i rechotały żaby. Po osiemdziesięciu latach, dobrze zapamiętane dzieciństwo
i rezurekcyjne dzwony, wspomina najserdeczniej.
Wszystko działo się w zamożnym domu kowala, nieopodal Góry
Katedralnej, gdzie wtedy małej Władzi wysokie mury, okalające świątynię,
wydawały się niebotyczne. Wielkie sprzątanie po zimie trzęsło domem.
Trzepanie kilimów, wietrzenie ubrań, skrzyń, mycie okien - wreszcie
ogród i całe obejście przygotowywało dzieci do Wielkiego Tygodnia.
Prowadzona za rączkę przez mamę ścieżką przez pole oziminy - widziała
budzącą się wiosnę, radość. Tędy ze Starostwa było najbliżej - śpiewały
skowronki. Pani Kowalowa w mieszczańskim stroju: białej bluzce z
koronkową stójką, obowiązkowo z broszką, czarnym saczku, czarnej,
długiej, fałdzistej spódnicy ze szczotką. Władzia w eleganckim staniczku,
siwej spódniczce, delikatnych pończoszkach i sznurowanych, czarnych
trzewiczkach. Pamięta jako malutka ten wielki obraz z Ukrzyżowanym
Chrystusem w katedrze. Wisiał wysoko na ścianie i padające promienie
od lampy dobrze oświetlały postacie. To tak wzruszało. Wisi do dzisiaj
w tym miejscu. Pokazano jej tłumacząc, że Wielkanoc wiąże się z ukrzyżowanym
Jezusem. Nie mogła pojąć. Do Grobu Pańskiego podchodziła z lękiem.
Był w lewej nawie, w szarościach i smutku (nie było światła elektrycznego)
. Ojcowie Jezuici zrobili prawdziwy grób z dużych kamieni poukładany.
Pośród kamieni w pieczarze wieczorem w Wielki Piątek leżała figura
ciała Chrystusa. Obok leżało prześcieradło. Przerażona widokiem zapytała
mamę - Czyje to prześcieradło? Jezusa! Odpowiedziała matka. Władzia
zdrętwiała, bo wydało jej się, że kamienie runą, przygniotą ciało.
Prosiła: Mamo, odsuń jeden kamień, tam duszno ... To grób! Tak musi
zostać! Skąpe światełka tliły się wokoło. Co raz jakaś mieszczka
w czerni dostawiała lampkę, szepcząc pacierz za dusze zmarłych. Stało
kilka prymuli w doniczkach, małe, rozwinięte zielone brzózki. Straży
nie pamięta. Tylko twarze ludzi spokojne skupione nabożeństwem. A
później po kilku latach zapamiętała na warcie u grobu harcerzy. Wielka
Sobota była już dniem świątecznym w kowalowym domu. Szykowano koszyczek
do święcenie. U biedniejszych często noszono "święconkę" w talerzu
- u nas był specjalny, misterny koszyk. Zanim go napełniono - cały
tydzień wcześniej dziecinne zajęcie to pisanki. Pisaliśmy woskiem
- mama nam pokazała wzory, bracia byli pojętni, a ja z nimi. Cała
wiosna na tych pisankach: wiatraczki, grabki, bazie, jodełki, słońce.
A nade wszystko - WESOŁEGO ALLELUJA 1920 (to dobrze pamiętam). Farbowało
się jaja w cebulniku, wychodziły ceglaste. Te jednokolorowe to "byczki",
a w farbkach kupnych to najczęściej chabrowe, czerwone i czarne.
Koszyk wyścielony białą serwetką z mereżką, ubrany gęsto barwinkiem
mieścił jadło do święcenia: pajdki chleba, babeczkę, bułkę, korzeń
chrzanu, pieprz i sól, pętko kiełbasy, masło, ser, pisanki, łupane
jajka i cukrowy baranek. Ach, jak to wszystko pachniało i budziło
radość w sercu dziecka po postnych dniach. I znowu szłam z mamą,
z koszyczkiem. Przed katedrą gwarno. Od drzwi aż do biskupich schodów (
tam niegdyś stał pałac) w dwa rzędy siedziało moc dziadów. Modlili
się do Bolesnej, pojękliwali, wyśpiewywali po
swojemu - przywołując
to chełmską, to sokalską, to z Bindugi Matkę Boską w pacierzach.
Znowu przy mamie trzymana za rączkę stałam przy grobie. Pamiętam
niektóre twarze jezuitów, modlitwy. Poświęcenie pokarmów, adoracja
na klęczkach i nabieranie do butelki święconej wody. Niektórzy moczyli
całą dłoń, przecierali twarz i oczy. Podobno z dziecinnych twarzyczek
w ten dzień święcona woda zdejmowała piegi. Później dziadom trzeba
było coś udzielić z koszyczka, najczęściej pisankę i parę groszy.
Dzień sobotni był inny, jakby z dziwów, taki podniosły. Wieczorem
przy dzwonnicy święcono ogień, paląc tarninę. Też pamiętam jak mama
zabierała niedopalony węgielek, a później po powrocie rozdmuchawszy
okadzała nim cały dom, żeby chorób nie było, żeby szczęściło się
wszędzie. Niosła też do kuźni.
"Święconka" w koszyku wędrowała do chłodnej komory i szykowano
ją na poranne śniadanie. Na Rezurekcję we wczesnym dzieciństwie nigdy
mnie nie brano. Ale pamiętam te świty. Pytałam wcześniej mamy - czy
zobaczę, jak Pan Jezus zmartwychwstanie? Powiedziała: nie rozumiesz,
to za wielka tajemnica, dziecko. Czekaj, jak zabiją dzwony! Gdy starsi
wybierali się na rezurekcję, czekałam na głos dzwonów. Wreszcie biją,
biją! Tak mocno, aż na Starostwie wszystko się trzęsie. Już - pomyślałam,
stało się! To już procesja z figurką Zmartwychwstałego. Te dzwony
słyszę do dzisiaj. Potem śniadanie wielkanocne uroczyste. Ale wpierw,
kto tylko próg przestąpił wołał: Chrystus Pan Zmartwychwstał. Prawdziwie
powstał! - odpowiadaliśmy. Na stół wędrował koszyk ze święconym.
Obrus ubrany barwinkiem, zielono, radośnie. Talerz z wyrośniętym
owsem, gdzie leżały pisanki stał baranek z chorągiewką. Siało się
też rzeżuchę. Na talerzu w ósemkę pokrojone święcone jajko i sól.
Ojciec odmówił modlitwę, składał nam życzenia, dzieliliśmy się święconym.
Żegnaliśmy się i dziękowali za święcone. A później wszystko, co najpyszniejsze,
najlepsze. Obowiązkowo była duża szynka, pieczona w cieście. Każdy
kroił sobie plastrami, a do tego chrzan biały lub ćwikła. A chrzanu
dużo, bo Jezusa gorzkościami poili, gdy cierpiał. Stały baby wielkanocne,
duże, z formy poprzystrajane barwinkiem i cukierkami. Mazurki (mamy
ulubione), gdzie drobniutkimi cukierkami wysypywała rok pański i
wesołego alleluja! Po spożyciu święconego, ojciec zaczynał pieśń: "
Wesoły nam dziś dzień nastał ..." Ten dzień był pełen gości od obiadu.
Nam, dzieciom, przynoszono prezenty (od zajączka) pisanki, cukierki
i cukrowe baranki. Za nasz, kowalowy próg, przychodziły też dzieci
z życzeniami. Śpiewano przed progiem: ""Zielona brzózka zielona -
Alleluja, Alleluja! Raduje się ziemia - Alleluja, Alleluja! Zmartwychwstał
Pan Jezus z rana - Alleluja!" A winszowali całej rodzinie - domownikom
i gościom, zdrowia, radosnych świąt. Tego i Wam winszuję.
Pomóż w rozwoju naszego portalu