Niedawno w Atlancie w stanie Georgia policjant śmiertelnie postrzelił 27-letniego czarnoskórego Rayshard’a Brooksa. Wywołało to kolejną falę protestów, dolewając oliwy do trapiących Amerykę niepokojów społecznych. Ze strony wielu środowisk lewicowych posypały się słowa krytyki i zarzuty pod adresem policjanta, który pociągnął za spust. Zdaniem przedstawicieli ruchu Black Lives Matter i jej podobnych organizacji, śmierć Brooksa to kolejny przykład systemowego rasizmu w amerykańskiej policji. Tymczasem, funkcjonariusz zachował się dokładnie tak, jak w takiej sytuacji przewidują to procedury. Najpierw rozpoczął pościg za uciekającym mężczyzną, a na strzał w jego kierunku zdecydował się dopiero wówczas, gdy ten wyszarpał mu policyjny paralizator i wycelował go w jego stronę. Mieliśmy zatem jasną sytuację bezpośredniego zagrożenia życia policjanta. Niestety w Ameryce, tego typu uzasadnione przez prawo postrzelenia również wywołują protesty i są wykorzystywane do narzucania narracji o rzekomym instytucjonalnym rasizmie oraz do podgrzewania w społeczeństwie sporów na tle rasowym. Dlaczego? Jest to bowiem opłacalne politycznie – partia demokratyczna zbija na tym konkretny kapitał wyborczy.
Reklama
„W USA każdy wie, że polecenie policjanta trzeba wykonać, a jeśli jest ono bezpodstawne, to potem najwyżej adwokat wymusi dla nas odszkodowanie. Natomiast z policjantem podczas zatrzymania się nie dyskutuje i wykonuje dokładnie wszystkie jego polecenia.” – mówi „Niedzieli” Bogumił Olewiński, ekspert od USA, członek amerykańskiej Polonii mieszkający wiele lat w New Jersey.
„Policjant w USA to osoba, która zawsze Ci pomoże. Kiedy jednak złamiesz prawo i będziesz się rzucał, to bardzo szybko pożałujesz, że go poznałeś i przekonasz się, że może on być także twoim najgorszym wrogiem. To jak z Toba postąpi zależy tylko od tego jak zaczniesz z nim rozmowę i czy będziesz stosował się do jego poleceń.” – dodaje.
Geneza uprzedzeń
W Stanach Zjednoczonych istnieje zjawisko uprzedzenia do osób czarnoskórych oraz powiązana z tym obawa przed wchodzeniem do tzw. „czarnych dzielnic”, które są zamieszkane głównie przez Afroamerykanów. Czarnoskóra społeczność Ameryki boryka się bowiem z poważnym problemem wysokiego wskaźnika przestępczości.
Stanowiąc zaledwie 13 proc. amerykańskiego społeczeństwa, czarni odpowiedzialni są za 53 proc. wszystkich morderstw oraz 60 proc. kradzieży. Republikanie często zwracają uwagę, że ruch Black Lives Matter zamiast skupiać się wyłącznie na amerykańskiej policji powinien w większym stopniu akcentować problem zabijania czarnych przez czarnych. Dane są bezlitosne – 93 proc. Afroamerykanów ginie z ręki innych Afroamerykanów.
Reklama
Wysoką przestępczość wśród czarnych Amerykanów należy w dużym stopniu tłumaczyć biedą, która bardzo często ma charakter dziedziczny, powodujący zjawisko tzw. „szklanego sufitu” i braku perspektyw. Głównymi przyczynami takiego stanu rzeczy są niewolnictwo i lata dyskryminacji rasowej, a także uzależnienie czarnoskórych obywateli od zasiłków socjalnych i pomocy państwa, co nastąpiło w latach 60-tych XX wieku za kadencji demokratycznego prezydenta Lyndona B. Johnsona. Arcyważnym problemem jest tutaj także poważny kryzys rodziny, który obserwujemy w Ameryce wśród Afroamerykanów. Dane są tragiczne. Aż 64 proc. czarnych dzieci wychowuje się bez ojca, a 72 proc. rodzi się w związkach niemałżeńskich. Amerykańskie badania dowodzą, że takie dzieci są 4 razy bardziej narażone na biedę, 7 razy bardziej narażone na zajście w ciążę w wieku nastoletnim, kiedy nie są jeszcze gotowe na rodzicielstwo oraz mają większe ryzyko wkroczenia na drogę przestępczości, trafienia do więzienia, a także wpadnięcia w szpony uzależnień od alkoholu i narkotyków. Tak tworzy się błędne koło, z którego niezwykle trudno się wyrwać. Kiedy instytucja rodziny jest rozbita, czarna młodzież często wpada w ręce licznych gangów, które okradają ją z szansy na lepsze jutro. Kluczem do poprawy sytuacji Afroamerykanów jest zatem odbudowa wśród tej społeczności tradycyjnych wartości społeczeństwa amerykańskiego – przywrócenie zdrowego modelu rodziny.
Rozmawiam ze znanym polskim jutuberem i byłym urzędnikiem chicagowskiego ratusza.
„Oczywiście absolutnie nie bronię policyjnych oprawców, ale gdybym na miejscu chicagowskiego policjanta dostał zgłoszenie na interwencję poniżej 71-ej Alei, czułbym się uprzedzony. Nie dlatego, że są tam gangi czarnoskórych bandytów tylko dlatego, że po prostu są tam gangi.” – tłumaczy „Niedzieli” Mikołaj „Vonsky” Teperek, ekspert od stosunków międzynarodowych i twórca popularnego kanału na YouTube „Niepoprawny Dyplomata”.
„Myślę, że tak samo czułbym się przerażony, gdybym 20 lat temu musiał pojechać na interwencję policyjną na warszawską Pragę. Czy to dlatego, że mieszkali tam czarnoskórzy Amerykanie? Nie. Dlatego, że były tam gangi i tzw. "dresiarze". – dodaje.
Mikołaj Teperek przyznaje, że problem rasizmu istnieje w Ameryce, jednak jest to sprawa bardzo złożona, której nie rozwiążą ani agresja, ani akty wandalizmu.
„W ostatni majowy weekend w Chicago spłonął historyczny i najstarszy sklep ze sprzętem fotograficznym, w którym niegdyś kupiłem zabytkowy aparat z 1944 roku.” – opowiada nam Mikołaj Teperek.
„Nie chcę nawet myśleć, jakie jeszcze antyki tam spłonęły. Czekam tylko, aż tym bandytom przyjdzie do głowy rabować muzea z dzieł sztuki. Dla wielu, te aparaty właśnie nimi były.” – dodaje.
Reklama
W wyniku masowych protestów, które szybko przeradzały się także w pełne przemocy uliczne zamieszki i rozróby, amerykańskie miasta zaczęły przypominać strefy działań wojennych, a mieszkańcy i właściciele lokalnych biznesów robili co mogli, by zabezpieczyć swój majątek. Bogatsze dzielnice, jeden za drugim, w popłochu opuszczały drogie, sportowe samochody – ich posiadacze wywozili je daleko za miasto, gdzie nie było ryzyka zamieszek. Obawy te były w pełni uzasadnione, bowiem obrazki spalonych i zdewastowanych aut obiegły cały kraj, stając się jednym z symboli protestów.
Na niektórych zabarykadowanych witrynach sklepowych pojawiały się napisy sugerujące, że właściciel biznesu jest czarnoskóry. Miało to uchronić lokal przed dewastacją i włamaniami dokonywanymi przez rozwścieczony tłum i wszelkiej maści kryminalistów żerujących na wybuchu masowych protestów.
Kryzys wartości?
„To, czego jesteśmy świadkami, jest wynikiem destrukcji oraz zinfiltrowania naszych instytucji. To się zaczęło dwa pokolenia temu. Osłabiono naszą kulturę. Nasze instytucje straciły legitymizację i szacunek. Rodzina, Kościół, rząd. Marksizm i Teoria Krytyczna urosły niczym nowotwór. Kościół został zastąpiony religią "budzenia się". – mówi w rozmowie z „Niedzielą” Amerykanin Garrett Monti, członek partii republikańskiej i były elektor stanu Luizjana, który w 2016 roku w głosowaniu Kolegium Elektorów poparł kandydaturę Donalda Trumpa.
„Stany Zjednoczone walczą teraz z tymi samymi wrogami wolności, których tak niedawno pokonały kraje byłego bloku sowieckiego. Bardzo martwię się o moją ojczyznę.” – dodaje.
Mój rozmówca zdaje się być nie tylko zatroskany o przyszłość swojego kraju, ale także wyraźnie przygnębiony. Staram się podbudować go na duchu. Zwracam uwagę, że Ameryka to silny kraj i wielki naród, który z Bożą pomocą przezwyciężał w swojej historii wiele problemów. Stwierdzam, że i tym razem będzie podobnie.
Reklama
„Tym razem na to nie wygląda. Wyobrażam sobie, że tak właśnie musiał wyglądać upadek Rzymu.” – studzi mój optymizm Garrett Monti.
Zapewnia mnie, że na jesieni prezydent Trump odniesie zwycięstwo i zagwarantuje sobie reelekcję, ale mimo to nie pozwolą mu rządzić i reformować kraju w spokoju. Zdaniem mojego rozmówcy, społeczne niepokoje, chaos i rzucanie kłód pod nogi prezydenta będzie trwało do końca jego drugiej kadencji w Białym Domu.
Wojsko na pomoc
Prezydent Donald Trump w specjalnym orędziu do Narodu, które wygłosił na początku czerwca z Ogrodu Różanego znajdującego się na terenie Białego Domu, wezwał władze stanowe, by wyprowadziły na ulicę Gwardię Narodową i w ten sposób opanowały chaos i dantejskie sceny rozgrywające się na ulicach amerykańskich miast. Żołnierze Gwardii Narodowej USA są częścią amerykańskich sił zbrojnych wchodzącą w skład Armii Stanów Zjednoczonych, jednak w przeciwieństwie do zwykłych żołnierzy podlegają bezpośrednio pod stanowych gubernatorów, a nie władze federalne – Pentagon i prezydenta.
Jednocześnie Trump zagroził użyciem armii do stłumienia zamieszek, władze samorządowe nie będą podejmować niezbędnych kroków, by zażegnać niepokoje społeczne.
„Jeśli miasto lub stan odmówi podjęcia niezbędnych działań, by chronić życie swoich mieszkańców oraz ich własność prywatną, wtedy rozlokuję wojsko Stanów Zjednoczonych i szybko rozwiążę dla nich ten problem” – oznajmił prezydent USA.
Reklama
Zgodnie z amerykańskim prawem z 1878 roku „Posse Comitatus Act”, zabronione jest wykorzystywanie federalnych sił zbrojnych USA do przywracania porządku publicznego lub innego działania noszącego znamiona typowych zadań policyjnych na terytorium Stanów Zjednoczonych np. dokonywać zatrzymań oraz aresztowań. Amerykańscy żołnierze nie mogą być także wykorzystywani do tłumienia zamieszek czy walki z obywatelami USA stanowiącymi zagrożenie np. rebelianci, zadymiarze. Aby to umożliwić prezydent musi powołać się na specjalne prawo „Insurrection Act” z 1807 roku. Wyjątkiem są właśnie żołnierze Gwardii Narodowej, którzy na rozkaz stanowego gubernatora mogą działać w charakterze policji, gdy jej zwykli oficerowie nie dają sobie rady z utrzymaniem porządku i bezpieczeństwa. Mogą oni jednak operować wyłącznie w obrębie swojego stanu lub stanu z nim sąsiadującego, gdy jego gubernator poprosi o taką pomoc i zaprosi do siebie gwardzistów. Powołując się na „Insurrection Act”, prezydent Donald Trump mógłby nie tylko użyć armii USA w charakterze służb policyjnych, lecz także przejąć kontrolę nad całą Gwardią Narodową i nadać jej tymczasowo charakter jednostek federalnych, zdolnych operować na terenie całego kraju i podlegających bezpośrednio pod rozkazy prezydenta.
W amerykańskich warunkach taki scenariusz, z uwagi na zasady poszanowania wolności i niezależności poszczególnych stanów, uchodzi za ostateczność. Nie jest to jednak prawo ani martwe, ani archaiczne – również w najnowszej historii USA mamy przykłady, gdy sytuacja z zamieszkami wymykała się spod kontroli, a prezydent przywołał „Insurrection Act”. Ostatnim razem miało to miejsce w Kalifornii w maju 1992 roku za kadencji prezydenta George’a H.W. Busha, kiedy w następstwie absurdalnego werdyktu sądowego, 4 funkcjonariuszy departamentu policji z Los Angeles zostało uniewinnionych po pobiciu czarnoskórego Rodney’a Kinga zatrzymanego wcześniej do kontroli drogowej. Ówczesne protesty, podobnie jak ma to miejsce dzisiaj w Ameryce, szybko przerodziły się także w uliczne zamieszki, atakowanie ludzi, włamania i niszczenie prywatnego mienia. Prezydent Bush był zmuszony działać, by przywrócić porządek na ulicach Los Angeles. Ostatecznie, dwóch policjantów biorących udział w pobiciu zostało skazanych, a poszkodowany Rodney King otrzymał prawie 4 miliony dolarów odszkodowania.
„Gubernatorzy ze stanów kontrolowanych przez demokratów robią co w ich mocy, by zablokować użycie Gwardii Narodowej do tłumienia zamieszek. Prezydent Trump będzie krytykowany w przypadku, gdy wykorzysta żołnierzy Gwardii Narodowej, ale także wówczas, gdy nie zdecyduje się na ten krok”. – tłumaczy "Niedzieli" Garrett Monti.
Reklama
W skrócie: i tak źle i tak niedobrze. Po drugiej stronie Atlantyku, relacje na linii Biały Dom - opozycja przybierają formę bezrefleksyjnej krytyki wszystkiego, co zrobi Trump. Demokraci przywdziali szaty opozycji totalnej, a ich narracja coraz rzadziej przypomina konstruktywną krytyką, czy faktyczną kontrolą władzy. Partia demokratyczna demonizuje administrację USA, w szczególności Donalda Trumpa, na każdym niemal kroku. W takich warunkach prowadzenie debaty politycznej, sprawne rządzenie krajem i wspólne rozwiązywanie jego problemów, stają się znacznie utrudnione, a niekiedy niemalże niemożliwe.
„Jeżeli [Donald Trump] wyśle gwardzistów, będzie panem sytuacji. Jeffery Shaun King (amerykański pisarz i aktywista społeczny walczący z rasizmem – przyp. red.) skomentował na Twitterze, że głosowanie na demokratów nie rozwiązało problemów czarnych Amerykanów. Trump ma tutaj zatem okazję, by wypaść całkiem dobrze”. – dodaje Monti.
Reklama
Faktycznie, wielu komentatorów w Stanach Zjednoczonych zauważa, że czarnoskórzy wyborcy popierając od dekad partię demokratyczną, niewiele na tym zyskali. Chodzi przede wszystkim o to, że nadal wielu z nich tkwi w biedzie, mając ograniczone perspektywy poprawy swojej sytuacji zawodowo-społecznej. Zdaniem dużej części republikanów, powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, że partii demokratycznej, obiecującej większe zasiłki socjalne, opłaca się nie walczyć z biedą wśród czarnych Amerykanów, ponieważ w ten sposób stają się oni niejako uzależnieni od głosowania na lewicę, czyli tę opcję polityczną, która po drugiej stronie Atlantyku gwarantuje zasiłki socjalne, kartki żywnościowe i budowę państwa opiekuńczego, któremu sprzeciwiają się republikanie. Tymczasem, amerykańska prawica akcentuje walkę z biedą w zupełnie inny sposób. Jej przedstawiciele postulują obniżanie podatków i zmniejszanie regulacji, tak by stwarzać ludziom szanse na lepszą pracę, by sami, niezależnie od pomocy polityków, budowali swój dobrobyt. Wówczas stają się bardziej wolni i niezależni, a tego, zdaniem republikańskich komentatorów, obawiają się demokraci w coraz większym stopniu zdominowani przez ideę socjaldemokracji – do niedawna marginalną filozofię społeczno-polityczną w USA.
Więźniowie na wolności?
Czy część z osób, które wykorzystują dzisiaj protesty i zamieszki w USA, by dokonywać aktów wandalizmu, włamań, pobić, a nawet zabójstw, mogą stanowić kryminaliści, których z zakładów karnych wypuściły niedawno lewicowe władze samorządowe?
Szalejąca za oceanem epidemia chińskiego koronawirusa SARS-Cov-2 spowodowała, że wielu więźniów z amerykańskich więzień zostało wypuszczonych do tzw. „aresztu domowego”. Była to polityka praktykowana przez stany i miasta, w których władzę sprawowali demokraci. Jednocześnie działania te zdecydowanie krytykowała partia republikańska, której przedstawiciele alarmowali, że może to doprowadzić do utraty kontroli nad osadzonymi, którzy uciekną ze swoich domów i wrócą na ulice amerykańskich miast. Założenie było takie, by ochronić więźniów przed możliwością zakażenia się koronawirusem.
„Z medycznego punktu widzenia jest to oczywisty absurd, bo przecież cela więzienna i szpital więzienny są najwygodniejszymi miejscami dla odseparowania chorych od zdrowych.” – mówi „Niedzieli” Zygmunt Staszewski, znany działacz polonijny w USA, członek zarządu krajowego organizacji Coalition of Polish Americans, dyrektor krajowy Kongresu Polonii Amerykańskiej i współprzewodniczący Komitetu Dialogu Polsko-Żydowskiego w Nowym Jorku.
Reklama
„Tu oczywiście chodziło o coś całkiem innego – więcej kryminalistów na ulicach to znakomita okazja do wywołania rozruchów.” – dodaje.
Mój rozmówca zwraca uwagę, że w stanie Nowy Jork w styczniu tego roku demokratyczne władze wprowadziły prawo, które nakazuje, by wszyscy aresztowani byli wypuszczani na wolność bez konieczności wpłacenia kaucji. Nawet wówczas, gdy mowa o ciężkich przestępstwach takich jak gwałty i pobicia. Natomiast w Kalifornii, jak twierdzi, policja miała dostać rozkaz, aby nie aresztować drobnych złodziei.
„Te trzy fakty wyraźnie wskazują na to, że zamieszki w roku wyborów prezydenckich w USA były z góry zaplanowane.” – uważa Zygmunt Staszewski.
Rasista Trump?
Wielu komentatorów w USA podkreśla, że w całej sprawie tak naprawdę nie chodzi o walkę z rzekomym instytucjonalnym rasizmem obecnym, zdaniem protestujących, w szeregach amerykańskiej policji, Jak twierdzą, masowe protesty, które wybuchły w Ameryce po śmierci czarnoskórego George’a Floyda są wykorzystywane przez przeciwników prezydenta Donalda Trumpa do obalenia jego prezydentury. Na szeroko rozumianej amerykańskiej lewicy pojawiło się, jednoczące te środowiska, zjawisko silnej niechęci do obecnego gospodarza Białego Domu. Na kanwie tego procesu zwiększyła się także aktywność ANTIFY – niezwykle groźnej, skrajnie lewicowej organizacji anarchistycznej. Po drugiej stronie Atlantyku jej aktywność przybrała na sile zwłaszcza po wygranych przez Trumpa wyborach prezydenckich z 2016 roku. Przeciwnicy republikańskiego prezydenta są oskarżani o granie kartą rasową i podgrzewanie sporów rasowych oraz antagonizmów obecnych wśród części społeczeństwa amerykańskiego. Przeciwnicy często obarczają Donalda Trumpa winą za pojedyncze przypadki skandalicznych i nielegalnych działań niektórych funkcjonariuszy służb policyjnych, którzy dopuszczą się przestępstwa wobec czarnoskórych obywateli amerykańskich. Część środowisk lewicowych w USA ma także skłonność do niesprawiedliwej generalizacji, gdy chodzi o amerykańską policję. Tak oto odpowiedzialność za niewątpliwe grzechy i zbrodnie kilku funkcjonariuszy jest zrzucana na całą społeczność policyjną, którą w większości, co szczególnie podkreślają republikanie, tworzą przecież uczciwi i praworządni oficerowie – patrioci oddani swoim społecznościom i codziennie ryzykujący dla nich własnym życiem. Według danych udostępnionych przez FBI, w 2018 roku na służbie życie straciło 106 funkcjonariuszy amerykańskiej policji, co oznacza 13 proc. wzrost względem roku poprzedniego. Brutalnie zamordowanych przez bandytów zostało 55 oficerów, a 51 zmarło w różnego rodzaju wypadkach. Średni wiek zabitych policjantów to 37 lat.
Trudno winić prezydenta Trumpa za przypadki nieuzasadnionych przez prawo zabójstw czarnych Amerykanów przez pojedynczych policjantów. Tego typu tragedie zdarzały się również za kadencji Baracka Obamy, a statystyki dowodzą, że wówczas było ich nawet więcej, niż obecnie. Słowem, prezydent urzędujący w Waszyngtonie nie ponosi żadnej odpowiedzialności za przestępstwa popełnione przez poszczególnych funkcjonariuszy. I nie ma tu znaczenia, czy jest to republikanin czy demokrata.