Nie każdy lekarz w swojej pracy zawodowej spotyka się często ze śmiercią. Ja tak, pracowałam bowiem jako anestezjolog na oddziale intensywnej terapii. Były to na ogół śmierci bardzo dramatyczne - ludzie będący ofiarami wypadków, ciężkich chorób, a też chorzy, u których do zgonów dochodziło nagle, np. w przebiegu zawału serca, gdy akcja reanimacyjna nie przynosiła efektu. Podejmowano dramatyczne nieraz wysiłki, by chorego uratować - i gdy kończyło się to niepowodzeniem, my, lekarze, mieliśmy poczucie klęski, a rodziny zwykle przeżywały szok, nieraz miały pretensje do służby zdrowia… Byli tez chorzy, u których udawało się np. przywrócić akcję serca, ale nie odzyskiwali oni świadomości - i leżeli na oddziale intensywnej terapii tygodniami lub nawet miesiącami. Ich też leczyliśmy intensywnie - nawet czasem już nie mając nadziei na ich wyleczenie - bo tak rozumieliśmy nasze zadanie. Nie sądzę, by ci chorzy cierpieli - zwykle byli nieprzytomni, lub dostawali środki przeciwbólowe i nasenne. Ale cierpienie rodzin było zwykle przeogromne, a my, lekarze i pielęgniarki mieliśmy czasem poczucie winy, że nie pozwalamy tym ludziom spokojnie odejść. I były śmierci na innych oddziałach szpitalnych, gdy do chorych umierających na nieuleczalne choroby wzywano anestezjologa, by „jeszcze coś zrobić”. Był ruch, zamieszanie. zastrzyki, kroplówki, czasem bezsensowna reanimacja - a rodzinę, jeśli była obecna, wypraszano z sali chorych. Czasem wzywano księdza - ale odbierałam to jako rytuał, a nie mistykę…
I w latach 80-tych zetknęłam się z ruchem hospicyjnym. Tu się nauczyłam, że jeśli nie możemy chorego wyleczyć ani przedłużyć mu życia dobrej jakości - mamy pozwolić na naturalną śmierć. Że zamiast medycznych działań przy umieraniu - potrzebna jest obecność bliskich, spokój, zapewnienie intymności, wsparcie duchowe, modlitwa. Że śmierć może być misterium. Że umierających trzeba słuchać, bo mają nam ważne rzeczy do przekazania. Że trudno się umiera, gdy się komuś nie przebaczyło lub nam nie przebaczono. Że o śmierci można rozmawiać, że można się do niej przygotować. Że bardzo ważne jest wsparcie dla rodziny chorego, bo to jej trudniej od chorego zaakceptować odchodzenie. Że możemy niwelować cierpienia chorego nie znosząc jego świadomości. I że nie wystarczy tu intuicja i wrażliwość - tego można i trzeba się uczyć - dlatego zrobiłam specjalizację z medycyny paliatywnej. Uświadomiłam sobie na nowo starą prawdę, że śmierć jest naturalnym kresem życia: „ Wszystko, co naprawdę żyje, musi umrzeć - popatrz na kwiaty - tylko sztuczne nie umierają” (A. de Mello). Ale też, że śmierć nie jest końcem - jest przejściem do nowego, lepszego życia. Dlaczego się wobec tego jej boimy? - bo oznacza rozstanie z tym, co tu na ziemi kochamy, boimy się związanego z nią cierpienia, jest jednak - przejściem w nieznane… A może bardziej wierzymy w Boga sprawiedliwego sędziego niż kochającego Ojca - i dlatego nie tęsknimy do spotkania z nim twarzą w twarz?
O śmierci nie umiemy rozmawiać: w naszych rodzinach, wśród znajomych, ale też nie mają tej umiejętności lekarze. Fundacja Hospicyjna pod kierownictwem ks. Piotra Krakowiaka, krajowego duszpasterza hospicjów zorganizowała akcję „Umierać po ludzku”. O śmierci - jej wymiarze egzystencjalnym, przygotowaniu do niej, przeżywaniu żałoby, o tym jak możemy pomóc umierającym włączając się w wolontariat hospicyjny - mówią radio, telewizja, piszą gazety. W ramach tej akcji organizowane są też specjalne warsztaty, jak rozmawiać o śmierci dla studentów medycyny.
Zdaję sobie sprawę, że mimo tych wysiłków „oswajania” śmierci pozostanie ona czymś budzącym lęk, ból, bo zawsze przychodzi za wcześnie, bo nigdy nie jesteśmy na nią przygotowani. A dla pozostających tu na ziemi - nawet przy głębokim przekonaniu, że naszym bliskim jest „po drugiej stronie” lepiej, że osiągnęli szczęśliwość, której nie potrafimy sobie wyobrazić - zostaje ból, tęsknota - ale nie powinna to być rozpacz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu