Dorota Zańko: - Kiedy podjęłyście decyzję o wyjeździe na Ukrainę?
Anna Warchał: - Decyzja była bardzo spontaniczna, podjęłyśmy ją w ostatniej chwili. Miałyśmy już plany na wakacje. W lipcu, kilka dni przed wyjazdem na Ukrainę, zadzwonił do nas ks. Jacek Uliasz, który znał nas z akcji „Biała Ukraina”. Powiedział, że potrzeba ludzi w Załuczu, potrzeba wolontariuszy. Nie odmówiłyśmy.
Anna Mazur: - Podobnie było z wyjazdem w Bieszczady do dzieci z Gruzji - w sierpniu telefon od Małgorzaty Franczyk z „Solidarności” w Rzeszowie, zmiana planów wakacyjnych, rezygnacja z wyjazdu za granicę z harcerzami. Piorytetem był dla nas wolontariat.
- Najpierw była Ukraina. Siedem dni z dziećmi upośledzonymi. Ciężko było?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
A.W.: - Najpierw był szok, wygląd tych dzieci mówił, że tamtejszy personel nie przejmuje się nimi za bardzo. Ale później przywykłyśmy, nawiązałyśmy z nimi bliski, serdeczny kontakt, zobaczyłyśmy, że mimo swojej niepełnosprawności, również umysłowej, są mądre, bardzo wrażliwe, doskonale wyczuwają nasze emocje. Wiele z nich przejawiało talenty plastyczne i muzyczne. Przekonałyśmy się o tym, np. podczas zabawy miałyśmy ze sobą instrumenty muzyczne - gitarę i bębenek, a na drugi dzień jeden chłopiec zrobił sobie bębenek z puszki po farbie. Bardzo nas to wzruszyło i wówczas uświadomiłyśmy sobie, że ta nasza praca, to bycie z tymi dziećmi przynosi efekty.
A.M.: - Chwil ciężkich dla nas i trudnych psychiczne nie brakowało. Łzy kręciły nam się w oczach, kiedy niepełnosprawne dziecko przykute do łóżka wyciągało do nas rączki i mówiło „mama”. Te dzieci były niesamowicie spragnione czułości. Pielęgniarki ze zdziwieniem patrzyły, jak całowałyśmy te dzieci, przytulały, jak brałyśmy je do zabaw grupowych. Nie mogły uwierzyć, że gra może je tak absorbować, że je wycisza, uspokaja.
- Co wam wynagrodziło ten tygodniowy pobyt z dziećmi niepełnosprawnymi?
A.M.: - Widok, jak część biegła za odjeżdżającym z nami autobusem. Malowały nasze podobizny na kartkach i wieszały nad łóżkami, to też było bardzo wzruszające…
A.W.: - Każdy poranek wynagradzał poprzedni dzień, kiedy na nasz widok dzieciom zapalały się promyczki w oczach, niesamowicie się cieszyły, że jesteśmy z nimi jeszcze kolejny dzień. Nie mogłyśmy się z nimi rozstać, wyjazd był dla nas trudny..
- Po Załuczu na Ukrainie przyszły Bieszczady. W Ustrzykach Dolnych zajmowałyście się dziećmi, które również dotknęła tragedia. Te dzieci przywiozły ze sobą spory bagaż dramatycznych doświadczeń…
A.W.: - I okazało się, że to był ich jedyny bagaż, bo podróżnego żadne z nich nie miało. Przyjechały w tym, co miały na sobie.
Reklama
A.M: - Po przylocie do Polskie dzieci były bardzo wystraszone. Zauważyłyśmy, że rodzeństwo trzymało się razem - w autobusie z Rzeszowa w Bieszczady siadały na dwóch siedzeniach po cztery osoby, choć inne siedzenia były wolne. Na miejsce dotarliśmy późno w nocy. Bardzo się bały. Ale na drugi dzień nawiązałyśmy z nimi kontakt. Z dnia na dzień było coraz lepiej. W Bieszczadach miały świetne warunki, wiele atrakcji, zatroszczyło się o to wielu sponsorów, wielu ludzi dobrego serca. Płakałyśmy, gdy trzeba było odjeżdżać.
- Dzieci dzieliły się z wami przeżyciami z Gruzji? Otwierały się przed wami?
A.M.: - Na co dzień pochłaniały je zabawy. Trudne okazywały się dla nich wieczory. Przed snem smutniały, nie chciały, żebyśmy je opuszczały. Siadałyśmy przy nich na łóżku i wysłuchiwałyśmy wielu dramatycznych wspomnień. Bardzo chciały się z kimś podzielić przeżyciami. Pochodziły z rejonów objętych wojną. Oni stracili wszystko, wielu z nich rodziców, bliskich czy sąsiadów.
A.W.: - Małe dzieci nie do końca świadome są tego, co się dzieje, ale te starsze z płaczem opowiadały o tym, co widziały. Jeden z chłopców opowiadał, że jego wioska to stos gruzu, kamienie skąpane we krwi, widział, jak na jego oczach rozstrzeliwani byli sąsiedzi.
- Czym jest dla was wolontariat, jak go postrzegacie z perspektywy tych dwóch doświadczeń?
A.M.: - W Załuczu na początku to był dla nas większy wysiłek psychiczny niż fizyczny. Potem traktowałyśmy to jako przyjemność, nie jako ciężką pracę, chociaż dawałyśmy z siebie wszystko. Pobyt z nimi to była duża przyjemność, te ich buziaki, uśmiechy...
Reklama
A.W.: - Pracujący tam ks. Grzegorz Ząbek z diecezji rzeszowskiej, u którego mieszkałyśmy, powiedział nam: „tak naprawdę to nie wy jesteście dla tych dzieci, tylko te dzieci są dla was”. One dały nam szansę poznania lepszego świata, docenienia tego, co mamy. Zdajemy sobie sprawę, że nie tylko w Gruzji są dzieci, które potrzebują pomocy, u nas przecież potrzebujących najmłodszych też nie brakuje. Te wyjazdy dały nam jeszcze większą chęć niesienia pomocy, uświadomiły, że trzeba się otwierać, szukać tych potrzebujących...
A.M.: - Poznajemy nowych ludzi, nowe kultury, przełamujemy siebie, doświadczamy niesamowitych przeżyć, pielęgnujemy w sobie wrażliwość i niesamowitą pokorę.
- Czujecie się lepsze czy wyróżnione?
A.M.: - To był dla nas zaszczyt, że obce, nieszczęśliwe dzieci obdarzyły nas tak dużym zaufaniem. Pierwszymi słowami w języku polskim, które chciały się nauczyć i które powtarzały, były: „lubię cię” i dziękuję”.
A.W.: - Przede wszystkim czujemy się bardzo potrzebne. I to jest dla nas ważne - czuć, że ktoś nas potrzebuje. Człowiek jest tyle wart, ile może dać z siebie innym, ile może pomóc bliźniemu…