Dorota Zańko: - 31 lipca br., po 5 tygodniach wrócił Pan z Kamczatki. Skąd pomysł na spędzenie pracowitego, wakacyjnego miesiąca w kraju najbardziej wysuniętym na wschód, leżącym na końcu lub, jak inni uważają, na początku świata?
Marian Irzyk: - Od ‘80 roku jestem działaczem „Solidarności”. Jako rzeszowska solidarność od 10 lat organizujemy akcję „pomoc Kościołowi na Wschodzie”. Wspieramy przede wszystkim parafie ukraińskie. W grudniu ubiegłego roku przyjechał do nas ks. Krzysztof Kowal z Kamczatki, znajomy ks. Józefa Radonia, który przez kilkanaście lat pracował na Ukrainie, a obecnie jest wukartiuszem na Kamczatce. Opowiedział nam o swojej pracy i życiu w tym kraju. Mówił, że potrzebuje tam wolontariuszy i wzbudził we mnie chęć wyjazdu.
- Ksiądz Krzysztof obiecywał, że każdemu wolontariuszowi, który przyjedzie do niego do pracy w parafii, gwarantuje zwiedzanie wulkanów, spotkanie z niedźwiedziem, kąpiele w gorących źródłach. Dotrzymał słowa?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Wszystkie obietnice spełnił (śmiech). Spotkanie z niedźwiedziem przeżyłem, kiedy zdobywaliśmy jeden ze szczytów wulkanów. Taka eskapada trwa dwa dni. 8 godzin wspina się na szczyt, na górze nocleg i na drugi dzień się schodzi.. Siedziałem w namiocie, kiedy usłyszałem alarm. To koledzy z ekipy uderzali łyżkami w garnki i wołali mnie. Okazało się, że siedem metrów od namiotu stał na tylnych łapach niedźwiedź. Jego zainteresowanie wzbudzał namiot, a nie stojący obok ludzie. Uderzeniem łapy „misiu” „unieszkodliwia” namiot. W ten sposób ginie najwięcej turystów. A gorące kąpiele wziąłem zaraz po wylądowaniu. Tak robi każdy przyjezdny. Woda z dużą zawartością siarki szybko regeneruje organizm.
- Koledzy z „Solidarności” mówią o panu „złota rączka”. Jakie prace wykonywał pan w ramach wolontariatu na Pietropawłowsku Kamczackim?
- Muszę powiedzieć, że pracy tam jest pod dostatkiem. Sporo czasu poświęciłem na modernizację domu, w którym polscy księża urządzili kaplicę i plebanię. Gruntownej przebudowy, włącznie z instalacją i burzeniem ścian wymagała łazienka. Na całej kondygnacji zrobiłem podłogę, poprawiłem instalację.
- Czy na Kamczatce potrzeba wolontariuszy?
- Potrzeba, i to bardzo. Ta nasza pomoc jest tam naprawdę konieczna. Rozwój Pietropawłowksa datuje się dopiero od lat ’50. Miasto dopiero się rozwija, dociera do nich cywilizacja oraz wiara. Oni tam nie wiedzą o świętach, o niedzieli. Trzeba tym ludziom pokazać, że człowiek składa się nie tylko z ciała, ale i duszy. Ponadto w Pietropawłowsku Kamczackim jest budowany kościół. Potrzeba ludzi chociażby do wydobywania kamienia z kamieniołomu.
- Co w takim wypadku powinna zrobić osoba, która chce w ramach wolontariatu pracować na Kamczatce?
Reklama
- Osoby chętne do wyjazdu mogą zgłosić się do „Solidarności” przy ul. Matuszczaka 14 w Rzeszowie. Pomożemy załatwić wszelkie formalności. Jeżeli ktoś chciałby się spotkać ze mną i zasięgnąć więcej informacji, to w każdą pierwszą i trzecią środę miesiąca ok. godz. 12 mam tam dyżury.
- Jakie wrażenie zrobiła na Panu Kamczatka?
- Największe wrażenie zrobiła na mnie natura, piękna, niczym nieskażona przyroda. Te wulkany, rzeki, jeziora. Zaskoczyło mnie to, że tam nie ma żadnych upraw, nie pozwala na nie zbyt krótki okres wegetacyjny. A największe wrażenie zrobiły na mnie rośliny uznawane za chwasty - pokrzywy, łopiany. Zadziwiły mnie zwłaszcza ich rozmiary. Łodyga łopianu ma grubość nogi mężczyzny, kwiaty jak wiadra, pod liściem może się dwóch mężczyzn skryć przed deszczem. Pokrzywy mają dwa metry wysokości. Coś niesamowitego… Ponoć osoba cierpliwa, gdyby siedziała i wpatrywała się tylko w roślinę, zobaczy jak ona rośnie. Zaskoczyło mnie to, że drzwi w domach otwierają się do środka - z prostej przyczyny - kiedy spadnie kilka metrów śniegu, trudno byłoby z domu wyjść. Zadziwia też, że w kraju tym, którego powierzchnia jest trzy i pół raza większa do Polski, żyje tylko 300 tysięcy osób. Z tego większość, bo aż 200 tys. mieszka w mieście Pietropawłowsku Kamczackim.
- Czym był dla Pana ten wyjazd?
- Wielkim wydarzeniem, ogromnym przeżyciem i przede wszystkim spełnieniem marzeń. Od lat marzyłem, żeby znaleźć się w miejscu, gdzie przymusowo byli wywożeni nasi zesłańcy. Początkowo myślałem o Workujcie za Uralem. Tymczasem Boża Opatrzność sprawiła, że „na koniec świata” mi dane było pojechać.