Mariusz Rzymek: - Co skłoniło Pana do wyczynowego uprawiania boksu?
Zbigniew Pietrzykowski: - Przykład starszego brata, który rozpoczął przede mną treningi bokserskie, spowodował, że też chciałem spróbować swych sił w tej dyscyplinie. Długo jednak nic z tego nie wychodziło. W kółko słyszałem: jesteś jeszcze za chudy i za młody. Ponadto brat nie chciał, byśmy trenowali w jednym klubie. Szansa dla mnie nadarzyła się, gdy w Bielsku-Białej powstała druga sekcja pięściarska w BKS-ie. Zapisałem się do niej i zostałem przyjęty. Żeby ziścić swoje marzenie, podałem fałszywą datę urodzenia. Dopiero po roku, gdy stuknął mi 16. rok życia, postanowiłem się zdemaskować. Ówczesne przepisy piętnastolatkom nie zezwalały na trenowanie boksu.
- Boks wciąż wzbudza wiele kontrowersji: dla jednych jest to wspaniała szermierka na pięści, dla drugich bezsensowne okładanie się za pieniądze. Pan, jak sądzę, jest w tej pierwszej grupie osób?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Osobiście uważam boks za najwspanialszą dyscyplinę sportową, jaką tylko można sobie wyobrazić. Przede wszystkim jest to sport prawdy. Nie ma w nim miejsca na frajerstwo czy kombinatorstwo. Gdy tylko zawodnik wychodzi na ring, od razu widać, kim jest. W boksie nie ma ideologii, tutaj wszystko jest proste. Naprzeciw siebie stoi dwóch facetów, z których każdy chce wygrać. Ja miałem to szczęście, że z reguły wygrywałem. Swoją karierę zakończyłem w 1968 r., a ostatnią walkę na krajowej arenie przegrałem w roku 1953. Od momentu, gdy dostałem się do kadry, nie było na mnie tutaj mocnych.
- Supremacja w kraju to jednak zupełnie coś innego niż supremacja na mistrzostwach świata czy na olimpiadzie.
- Zawsze bardzo starałem się wypracować najwyższą formę na zawody o randze międzynarodowej. Co innego było w kraju. Tutaj, będąc nawet w nie najlepszej dyspozycji, pokonywałem przeciwników. Często dochodziło do sytuacji, w której wielu nie chcąc ze mną walczyć, oddawało punkty walkowerem. Niestety, tak się złożyło, że moje najbardziej dotkliwe porażki miały miejsce na olimpiadzie. Pierwszą walkę przegrałem w półfinale z Węgrem Laszlo Pappem w 1956 r. w Melbourne, drugą w finale z Cassiusem Clayem (USA) w 1960 r. w Rzymie, a ostatnią znów w półfinale z Aleksiejem Kisielowem (ZSRR) w 1964 r. w Tokio.
- Walka z Clayem przeszła już do annałów historii polskiego boksu. Jak po tylu latach ją Pan wspomina?
- Jeszcze przed rozpoczęciem turnieju olimpijskiego rozeszła się fama o bardzo młodym czarnoskórym zawodniku, którego amerykanie lansują na mistrza. Jak się okazało, były to nader prawdziwe pogłoski. Zaraz po walce ze mną i zdobyciu złota Clay przeszedł na zawodowstwo i dokonał tych wszystkich niesamowitych rzeczy. Jego wyniki na zawodowym ringu wzbudziły taki szacunek, że przez pewien czas był uznawany za najwybitniejszego sportowca, powtarzam sportowca, a nie tylko boksera, minionego, XX wieku.
Reklama
- Czy miał Pan wtedy szansę na wygraną?
- Po walce zadawałem sobie pytanie, co musiałbym mieć, żeby z nim wygrać. I odpowiedź, jaka mi się wtedy nasunęła, brzmiała: nieprzeciętną kondycję. Niestety, ta zawsze była moją najsłabszą stroną. Pewnie gdybym miał siły na walkę na pełnych obrotach i w maksymalnym tempie, to można by było pomyśleć o zwycięstwie.
- Czy pojedynek w Rzymie był Pana pierwszym i zarazem ostatnim spotkaniem z Muhamedem Ali?
- Na niwie sportowej tak, a na towarzyskiej nie. Gdy jeszcze Clay boksował, jedna ze stacji telewizyjnych w Anglii realizowała show ze sławnymi ludźmi. Jednym z jego bohaterów był właśnie Clay. Podczas programu prowadzący spytał go, czy pamięta swego rywala z olimpiady, na co ten odpowiedział, że tak, ale że jego tutaj nikt nie zobaczy, bo mieszka za „żelazną kurtyną”. Okazało się jednak, że nie była ona na tyle szczelna, by mnie zatrzymać. Witaliśmy się wtedy bardzo serdecznie. Poza tym spotkaniem towarzysko widzieliśmy się jeszcze jeden raz.
- Podczas olimpiady Clay nie miał sobie równych. Na zawodowym ringu też był dominatorem. Jak sądzę, nie znaczy to jednak, że ówczesny poziom boksu amatorskiego i zawodowego stał na tym samym poziomie.
Reklama
- W żadnym wypadku. Pamiętam, jak z kolegami poszliśmy na pojedynek dwóch zawodowców - Japończyka i Brazylijczyka i wyszliśmy z niego oczarowani. Wtedy nie było takiego rozdrobnienia na poszczególne federacje, więc o pas mistrza bili się faktycznie najlepsi.
- Które ze zdobytych medali ceni Pan sobie najbardziej?
- Dla mnie dwojakiego rodzaju trofea są najważniejsze: olimpijskie i te z mistrzostw Europy. Z olimpiad, w których uczestniczyłem, przywiozłem trzy krążki - dwa brązowe i jeden srebrny. Co do medali mistrzostw Starego Kontynentu, to czterokrotnie byłem w nich najlepszy. Do tego zestawu dochodzi jeszcze 11 tytułów mistrza Polski w wadze lekkośredniej i półciężkiej oraz trzy drużynowego mistrza kraju.
Zbigniew Pietrzykowski
leworęczny pięściarz, zawodnik BBTS Bielsko-Biała i, na czas służby wojskowej, CWKS Legia. Rekordzista pod względem występów w reprezentacji kraju w meczach międzypaństwowych (44 pojedynki, w których odnotował tylko 2 porażki z L. Pappem - Węgry i B. Koutnym - CSRS). Pięciokrotny uczestnik mistrzostw Europy, w których zdobył cztery złote medale, a raz, w swym debiucie w 1953 r., krążek brązowy. W sumie stoczył 367 walk, z których 351 wygrał, 2 zremisował i 14 przegrał. Z 136 ligowych potyczek wygrał wszystkie.