Reklama
Przez Andrychów, Międzybrodzie, Żywiec, Węgierską Górkę i Zwardoń na przełomie lutego i marca wędrował niecodzienny pielgrzym. Dla znajdujących się tu chrześcijańskich wspólnot niósł posłanie zjednoczenia. Po drodze zawitał do kilku kościołów, spotykał się z kapłanami i wiernymi.
- Towarzyszyłem Samowi na trasie Andrychów - Żywiec - wspomina Wojciech Solecki z bielskiej wspólnoty charyzmatycznej Miasto na Górze. - Było to 2 marca. Zaraz po wyjściu z Andrychowa w pobliskich Roczynach wzięliśmy udział w Mszy św. Strasznie długo trwało kazanie, pewnie były to nauki rekolekcyjne. Później, już w Międzybrodziu, odwiedziliśmy tamtejszego proboszcza. Zaskoczenie było wielkie. Proboszcz wspominał, że przed chwilą mówił parafianom o Samie. Pani gospodyni trzymała się za głowę i nie mogła uwierzyć, że Samuel trafił do Międzybrodzia.
O tym, że w ogóle ktoś taki jak Sam Clear istnieje i że będzie szedł przez Podbeskidzie, ludzie ze wspólnoty dowiedzieli się od jednego ze swoich członków, mieszkającego obecnie w Australii. Postanowili wtedy, że zrobią coś dla pielgrzyma z Antypodów, tj. znajdą dla niego noclegi. Dzięki ich zapobiegliwości Sam miał gdzie bezpłatnie spać w Lublinie, Krakowie, Cięcinie i dwukrotnie w Bielsku-Białej. W Bielsku-Białej spędził zresztą jeden z nielicznych wolnych od marszu dni. Może nie tak do końca wolnych, bo 1 marca w klubie „Arka” wziął udział w spotkaniu ze studentami z grupy duszpasterskiej „Sens”, a dzień wcześniej z młodzieżą w kościele św. Maksymiliana Kolbego w Aleksandrowicach.
- Z Samem kontaktowaliśmy się za pośrednictwem internetu - kontynuuje towarzysz Sama na podbeskidzkim etapie pielgrzymki. - W ten sposób przekazaliśmy mu numer telefonu kontaktowego i czekaliśmy na odzew. Zadzwonił do nas 29 lutego z Andrychowa. Stamtąd przewieźliśmy go samochodem do Bielska-Białej. Na miejscu zaproponowaliśmy, by powiedział swoje świadectwo podczas czuwania młodych, które organizowali ludzie z naszej wspólnoty. Szczerze mówiąc, organizatorów trochę tym zaskoczyliśmy. Przywieźliśmy im człowieka do wykorzystania, a oni zastanawiali się, czy jego słowa będą korespondowały z przygotowanym przez nich programem. Hasło czuwania brzmiało: „A ja, dokąd ja mam iść?”. Nie mogło więc być mowy, by Sam źle wpisał się w tę formułę - z humorem o całej sytuacji mówi W. Solecki.
To, że w Bielsku-Białej Australijczyk pozwolił sobie na cały dzień odpoczynku, było podyktowane nadrobionymi kilometrami w Stanach Zjednoczonych. W USA okazało się bowiem, że jego rozpiska marszu nie pokrywała się z liczbą dni legalnego pobytu, jakie gwarantowała mu wiza. Musiał więc wytyczyć sobie dłuższe odcinki do pokonania, niż pierwotnie zakładał, żeby tylko zdążyć przed czasem wygaśnięcia wizy. Efektem tego przyśpieszenia był rekord trasy, tj. 81 km pokonanych w ciągu jednego dnia.
- Sam idzie średnim tempem. Wspominał nawet, że wynosi ono ok. 5 km/h. I pewnie tyle było na naszej trasie do Żywca - mówi W. Solecki.
Opuszczając granice administracyjne naszej diecezji, a zarazem granice Polski, Sam stał się bohaterem programu telewizyjnego, który zrealizowała redakcja programów katolickich TVP. Jego emisja planowana jest w ramówce „Znaków czasu”, najprawdopodobniej 12 kwietnia.
Wewnętrzny głos
14 miesięcy w drodze nie wzięło się znikąd. Wpierw była lektura książki, w której eks-pastorzy ze wspólnot zielonoświątkowców i baptystów, a obecnie katolicy, opisywali odrzucenie, z jakim spotkali się ze strony swych dawnych współbraci. Ta lektura wstrząsnęła młodym Australijczykiem na tyle, że postanowił zrobić coś dla idei ekumenizmu. Wtedy, modląc się przed tabernakulum, usłyszał wewnętrzny głos, wzywający go do pielgrzymowania w intencji jedności chrześcijan. Nie zamierzał jednak nic robić na wariata. Postanowił skonsultować tę Bożą propozycję z pięcioma najbliższymi i najbardziej zaufanymi osobami, w tym ze swoim biskupem. Wszyscy zachęcili go do wytrwania w zamiarze podjęcia misji. Z całego grona największym pragmatyzmem wykazał się jego ojciec: - Synu, załatw sobie dobre buty - powiedział. I rzeczywiście, dla człowieka noszącego rozmiar 50 była to dobra rada. Sam wykończył właśnie trzecią parę specjalnie zamówionego dla siebie obuwia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Czas podróży
Reklama
Przed wyruszeniem na pielgrzymkę Sam trenował przez cały rok. Dużo chodził, biegał, pływał. Jako człowiek uprawiający niemal wyczynowo sport, w tym koszykówkę i nader brutalny futbol australijski (nie mylić z piłką nożną), dość dobrze zadbał o kondycję. Żeby zabezpieczyć finansowo realizację misji, Australijczyk sprzedał samochód terenowy i motor. W grudniu 2006 r. wyleciał z Antypodów do Brazylii, skąd rozpoczął pielgrzymkę. Na swej drodze spotykał ludzi dobrych i złych. Przekonał się, że nie tylko podejście do religii dzieli ludzi, ale i kolor skóry.
W Meksyku odbierano go jako Amerykanina i obrzucano wyzwiskami oraz kamieniami. W Amazonii widziano w nim gringo (obcokrajowca) i wypraszano poza teren wioski. Zaś w Wenezueli kilkukrotnie przystawiano mu pistolet do głowy - raz, bo usiadł do lunchu przy hacjendzie bez poinformowania właściciela o swych zamiarach, przez co ten go wziął za potencjalnego złodzieja; a za drugim razem, bo widziano w nim źródło łatwych pieniędzy. W obu tych przypadkach sprzyjało mu szczęście. Właściciel hacjendy dał się przekonać, że ma do czynienia z misjonarzem i później nawet zapraszał go na obiad, a bandyci, którzy go napadli, dali się złapać policji, której patrol dosłownie znikąd pojawił się w miejscu zdarzenia.
Pomimo swych 196 cm wzrostu Sam jeszcze kilkakrotnie znajdował się w opałach. W Ameryce Łacińskiej dwóch zbirów próbowało mu zagrodzić drogę. Przebiegał więc między pojazdami z jednej na drugą stronę jezdni, ale przestępcy nie dawali za wygraną. W końcu postanowili się rozdzielić. Wtedy Sam staranował jednego z nich i uciekł. Podobnie było na Białorusi. Tam dwóch pijaczków też postanowiło wzbogacić się jego kosztem. Atak został odparty, ale kosztowało go to utratę kijków teleskopowych i kontuzję dłoni.
Boże błogosławieństwo
Samuel Clear opiekę Niebios ma chyba wykupioną w specjalnym „pielgrzymim pakiecie”. Nie ucierpiał nawet, gdy w USA nadepnął na grzechotnika, który wygrzewał się na asfalcie. Nie zauważył go, bo był akurat zajęty otwieraniem jogurtu. Kiedy jednak noga trafiła na gada, wykonał unik, dzięki czemu uratował życie. Kły węża jedynie przeszyły powietrze na wysokości kolana. Całe to zajście Australijczyk tak skomentował w swoim internetowym pamiętniku: - „Jackie Chan (mistrz wschodnich walk) byłby ze mnie dumny. Nie dlatego, że dobrze wykonałem unik, ale że nie wylałem ani kropli jogurtu”. Podobne szczęście towarzyszyło mu również przy spotkaniach z pumą i skorpionem, a także z jednym z chrześcijańskich pastorów. Ten, gdy usłyszał, w jakiej intencji Australijczyk pielgrzymuje, powalił go na ziemię i zaczął odprawiać nad nim egzorcyzmy. Jak się okazało, nie poskutkowały. Sam od tamtej pory przemierzył już Kanadę i Rosję (jej azjatycką część pokonał koleją transsyberyjską). Za sobą ma także Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Teraz kieruje się do Rzymu, mając nadzieję na spotkanie z Benedyktem XVI. Biorąc pod uwagę jego szczęście, pewnie będzie na prywatnej audiencji u Papieża.
Ze stolicy Włoch Sam planuje przewędrować przez Francję do Hiszpanii, gdzie w połowie lipca zakończy swą pielgrzymkę. Meta ma się znajdować w sanktuarium św. Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela.
Z Hiszpanii młody Australijczyk odleci samolotem na Antypody, by wziąć udział w spotkaniu z Benedyktem XVI podczas Światowego Dnia Młodzieży. Tam ma złożyć świadectwo o swojej wędrówce. Zaprezentuje też materiał filmowy z trasy, którą pokonał.
I po co to?
Sam, jak twierdzi, nie liczy, że jego pielgrzymka zaowocuje natychmiast jednoczącymi się wspólnotami chrześcijańskimi. W Bielsku-Białej w rozmowie ze studentami mówił wyraźnie, że tylko od Boga zależy, kiedy to nastąpi. Nie wykluczał też, że my tego czasu nie doczekamy. - Nawet Abraham nie zobaczył za swego życia, jak Bóg z jego potomstwa czyni wielki naród - podkreślał. Mimo to, zarówno w kościele w Aleksandrowicach, jak i w klubie „Arka” prosił o modlitwę w intencji zespolenia rozdzielonego Kościoła Chrystusa, najlepiej o godz. 16.01 (fonetyczne odczytanie godziny „four one” jest zbieżne ze słowami oznaczającymi w języku angielskim zwrot: dla jedności - „for one”). Na pytanie, jak widzi tę jedność, odpowiadał krótko: - To nie może być jedynie tolerancja, czyli wzajemne znoszenie się. To musi być wzajemna miłość - twierdził z przekonaniem Australijczyk.
Prosta prawda, ale jak ciężko przyswajana. Dlatego, by ją przypomnieć, warto zedrzeć trochę par butów i odmówić tuziny zdrowasiek. W końcu, w myśl Jezusowej przypowieści, zasiane ziarno musi kiedyś wzejść.