Mówiłem „Zdrowaś Maryjo”
Wrzesień 2007 r., kościół Chrystusa Króla w Kielcach, peregrynacja Ikony Jasnogórskiej. Wysoki szczupły mężczyzna opowiada o wypadku, który przytrafił mu się tuż przed ślubem i o cudzie - bo trudno to inaczej nazwać ocalenia życia przed atakującymi zbirami - wreszcie o karkołomnej walce z bólem... - Gdy dwa i pół metra przeleciałem w powietrzu, odmówiłem chyba całe Zdrowaś Maryjo - mówi w kościele. Obok drobna kobieta tuż przed rozwiązaniem.
- Wtedy, nieomal pomiędzy skurczami, poszłam jednak na pasterkę maryjną, bo mamy za co dziękować - wspomina dzisiaj Małgosia. Ludzie w kościele bili brawo, poruszeni tym pięknym świadectwem, za kilka dni szczęśliwie przyszła na świat Marysia, a nieznajomi w sklepie, u fryzjera, jeszcze i dzisiaj, a więc pół roku później, pytają: jak się czuje mąż...?
Peregrynacja kopii Obrazu Jasnogórskiego w rodzinach zgromadziła Góździów - już z Marysią, w domu rodziców. Małgosia i Wojtek, obydwoje zakochani w sporcie i przyrodzie, byli blisko Boga (Człowiek zawieszony na skalnej ścianie jest drobinką wobec Najwyższego - powie Wojtek); obydwoje zawierzyli „Górze” decyzję o byciu razem - ale tę absolutnie wyjątkową bliskość zrodziły dramatyczne wydarzenia, które rozegrały się na półtorej doby przed ślubem.
„Zobaczyłem śmierć w ich oczach”
Reklama
Tamtego popołudnia biegał z bratem i kolegą, jak co dzień, z tym, że na Telegrafie, a nie, jak zwykle, na Stadionie. Głęboko w lesie natknęli się na samochód, z którego okien sypały się śmieci.
Wojtek wspomina: - Przebiegając obok, wyraziliśmy naszą opinię na ten temat, raczej grzecznie. Okazało się, że w aucie siedziało czterech zbójów, ale takich, że nikomu nie życzę spotkania. Typowe „dresy”, napakowane sterydami, mięśniami, agresją i zdecydowanie amfetaminą czy podobnym świństwem. Delikwenci wyrazili opinię, co i jak nam zrobią, po czym przystąpili do dzieła. Stało się dla mnie jasne, jeśli nie ucieknę, to na siniakach się nie skończy. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie miałem okazji odczuć, że ktoś chce mnie zabić, bo to właśnie zobaczyłem na twarzy tego człowieka. Zaczął w nas rzucać kamieniami wielkości cegieł, po czym ruszył na nas, a reszta goniła autem. Dogonić nas niełatwo, szczególnie w lesie, ale byli naprawdę blisko. Uciekliśmy w boczną przecinkę, skacząc przez ziemny wał, a bandziory hen w dół ścieżką, na szczęście nie zauważając nas.
Ale, ale, przeskakując przez przeszkodę, która zasłoniła nas przed agresorami, złamałem lewą nogę i to w dość skomplikowany sposób. W locie usłyszałem okropny trzask i padając, wiedziałem, że noga jest kaput. Szybka jazda karetką na sygnale, izba przyjęć w Szpitalu Wojewódzkim na Czarnowie, prześwietlenie RTG i bęc, jest diagnoza: podkrętażowe skrętne złamanie kości udowej z przemieszczeniem i odpryskami (...). Zabieg trwał od 22.00 do 1.00 w nocy, pod czujnym okiem mojej narzeczonej (ma dziewczyna zdrowie, ja bym zemdlał). Rozcięto mi bok lewego uda od biodra prawie po kolano, poprzez mięśnie aż do kości, naciągnięto mięśnie na wyciągu rodem ze średniowiecznej izby tortur, kość poskładano, umocowano konstrukcją, tzw. zespoleniem DHS, długi pręt + 14 śrub + dodatkowa długa śruba wewnątrzszpikowa zamocowana aż w główce kości udowej, wszystko z nierdzewnej stali szlachetnej.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
„Ach, co to był za ślub”
Zobaczyła, jak wynoszą go z karetki. Całował ją po rękach: - Przepraszam Cię, Gosieńko - mówił. Ślub pojutrze, kościół, obrączki, bankiet, goście z całej Polski, zza granicy. No, trudno, może podparty laseczką, pokuśtyka do ołtarza? Dopiero, gdy zobaczyli zdjęcie RTG z doszczętnie strzaskanym podudziem, gdy spojrzeli w skłopotane twarze lekarzy... Czy jestem gotowa wyjść za mąż za człowieka na wózku? - przemknęło przez myśl. Zaraz potem zdecydowali: weźmiemy ślub w szpitalnej kaplicy. Księża z parafii odbyli szybką naradę z rodziną, kapelanem w szpitalu. Sakramentalne „Tak” powiedzieli sobie 3 czerwca 2006 r. w kaplicy szpitalnej na Czarnowie, wobec ks. Marka Łosaka z rodzinnej parafii, kapelana, zaprzyjaźnionych kapucynów i oszołomionych gości (dowiezionych spod kościoła do szpitala). Pan młody, blady jak ściana, był tuż po trzyipółgodzinnej operacji. Specjalny samochód, którym chorego planowano dowieźć na przyjęcie, odjechał z niczym, bo siły opuściły go zupełnie, a ledwo drzwi zamknęły się za ostatnim gościem, nastąpił krwotok z rany.
Szpitalna epopeja
W szpitalach spędził 43 dni, kolejne miesiące w domu na wózku, potem o kulach. Zanim przeszedł wielomiesięczną rehabilitację, były dwie skomplikowane operacje i trzykrotna transfuzja krwi. Dotąd w części udowej nogi pozostała mu półkilogramowa konstrukcja ze stali nierdzewnej, noga o mały włos nie stała się krótsza o 14 cm, a „przy okazji”, wskutek zgniecenia nerwów krocza podczas operacji, omal nie został bezpłodny. Znowu spojrzał śmierci w oczy, gdy „pomyłka” szpitalnego personelu w dozowaniu bardzo silnego antybiotyku przyprawiła go o wstrząs anafilaktyczny. Serce zaprawione w codziennym treningu i kilku maratonach wytrzymało zawrotne tętno i ciśnienie, ale nerki zostały uszkodzone. - Nigdy w życiu tak się nie bałem - mówi. Wojtek jest taternikiem, chodzi po górach od dziecka, zdobywał tysiączniki, brał udział w ośmiu maratonach, setki godzin spędził w jaskiniach wielu krajów Europy, ściągali go helikopterem z kilkusetmetrowej ściany w Alpach, dyndał na linie nad niejedną przepaścią. - Bo sport jest piękny, ale nie przeraża, a wtedy, we wstrząsie, ujrzałem nadchodzącą śmierć - mówi.
Ale: „Człowiek dostaje taki krzyż, jaki jest w stanie unieść” i: „To łaska poddać się temu, czego chce Bóg, a nie my, to łaska - z głębi serca wypowiedzieć swoje «tak»”.
Gdy wyje się z bólu, gdy się cierpi, a przy tym toczy długie dysputy z kapucynami: Jerzym Stopą, Mariuszem Urbankiem, Grzegorzem Marszałkowskim; gdy czyta się jakby na nowo Biblię i codziennie przystępuje do Komunii św. - człowiek po tym wszystkim nie jest już ten sam. Ostatecznie: rodzi się dobro. Ostatecznie: rodzi się przebaczenie.
- Przy każdym znaku pokoju, przebaczam tym czterem, którzy wpędzili mnie w to wszystko. Po ludzku nie jest to normalne - i to też jest łaska - mówi. Po ludzku powinno się chcieć ich zabić (szczególnie, gdy jest się niezłym strzelcem i ma się pozwolenie na broń). Ale tylko po ludzku. Rzeczą Boga jest przeobrazić wszystko w dobro.
Związani liną bardzo mocno
Nie raz i nie dwa, gdzieś w Alpach, Tatrach, łączyła ich cienka lina i cały ten ogrom zaufania partnerów z gór. Zapytani o pasję (których, jak wiem, mają mnóstwo), mówią bez wahania: bycie razem. Przetrwali kryzysy w historii swojej znajomości i właśnie wtedy poszli pod pomnik Papieża i prosili, żeby ich poprowadził, pomógł rozstrzygnąć, czy oni - Małgosia Morawska i Wojtek Góźdź, chcą być na zawsze, mieć dzieci i dobrze je wychować?
Miło powspominać: pierwsze spotkanie w klubie speleologów, pierwsza randka w jaskini w Tatrach - z grotołazem (Bałam się, ale byłam zafascynowana takim nietuzinkowym facetem - wspomina Małgosia).
Głęboka miłość do przyrody, święcone w górach. Codzienny trening biegowy w lesie, na Stadionie - i to znowu, po wypadku! Narty (Małgosia jest instruktorem). Bieszczady i Nowy Rok w cerkiewce z Marysią, zawiniętą w tobołek. Wreszcie, satysfakcjonująca praca (ona specjalistka języka rosyjskiego biznesu, on prawnik z aplikacją sędziowską).
Ostatecznie: wszystko jest łaską. Ostatecznie: wszystko jest dobrem.