Mariusz Rzymek: - Czemu lekarze w prywatnych klinikach nie strajkują?
Andrzej Solecki: - Bo tu lekarze sami zarządzają placówką i kreują jej medyczny profil. Gdybym więc zaczął strajkować, to paradoksalnie strajkowałbym przeciw samemu sobie. A to byłby czysty absurd. W odróżnieniu od państwowych szpitali, w prywatnych klinikach zatrudnione są mniejsze zespoły pracowników, a co za tym idzie, nie ma takich napięć w relacjach osobowych. Jak łatwo się domyślić, w mniejszym gronie prościej jest wystudzić zarzewie konfliktu oraz spełniać oczekiwania płacowe.
- Lepiej być lekarzem na etacie państwowym czy prywatnym?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Wszystko zależy od tego, czego się oczekuje. Ja akurat, w pewnym sensie, zatrudniam samego siebie i swoje obowiązki dzielę między leczenie a zarządzanie. Mimo to ciężko byłoby mi narzekać. Tutaj mam większą możliwość kreowania sposobu, w jaki chcę wykonywać zawód chirurga ortopedy. Cały czas jestem w stanie podnosić swe kwalifikacje medyczne, przez m.in. wyjazdy na zagraniczne szkolenia i sympozja, co na państwowym etacie mógłbym czynić w dużo bardziej ograniczonym stopniu. Obecny stan publicznej służby zdrowia sprzyja raczej stagnacji niż zawodowemu rozwojowi. W sytuacji, w której dyrektorzy państwowych szpitali muszą przede wszystkim dbać o przetrwanie i spłatę długów, to ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślą, będzie opłacenie zagranicznego kursu dla kilku pracowników.
- Zanim założył Pan Klinikę św. Łukasza, gdzie Pan pracował?
- Byłem starszym asystentem na oddziale ortopedyczno-urazowym w bielskim szpitalu nr 3, obecnie przeniesionym do Szpitala Wojewódzkiego. Moim bezpośrednim przełożonym był nieżyjący już ordynator Jan Lasota.
- Jako katolik i członek wspólnoty charyzmatycznej „Miasto na Górze” odszedłby Pan od łóżka chorego w imię postulatów płacowych?
- Raczej nie, ale i św. Piotr twierdził, że nie wyprze się Chrystusa, a co zrobił, wie każdy. Dziękuję Bogu, że nie postawił mnie w takiej sytuacji i nie muszę dokonywać wyboru między pacjentem a słuszną walką o swoje. Pamiętam, jak w 1999 r., gdy zwalniałem się z pracy w szpitalu państwowym, moja pensja wynosiła 1023 zł. To wynagrodzenie zawierało dodatek za dwa odbyte dyżury. Jak na pracownika - chirurga specjalistę z 15-letnim stażem zawodowym, to były grosze. Doskonale więc rozumiem obecną frustrację kolegów i ich dążenia do zmiany stawek płacowych. Ich decyzję o odejściu od łóżek pacjentów odbieram jako akt rozpaczy.
- Ludwik Dorn słowami skierowanymi pod adresem strajkujących: „Lekarzu, pokaż, co masz w garażu”, nieformalnie postawił tej grupie zawodowej zarzut posiadania nielegalnych źródeł zarobkowych. Czy sądzi Pan, że w ten sposób głośno wyraził powszechnie panujące odczucia społeczne?
Reklama
- Owszem, istnieje takie przekonanie, że lekarzowi, choćby nie wiadomo co, krzywda nigdy się nie dzieje. Chętnie tej opinii przeciwstawiłbym dane dotyczące np. średniej długości życia chirurgów. Jakby ludzie dowiedzieli się, że to ok. 55 lat, może zmieniliby zdanie. Co by jednak na ten temat nie mówić, jestem przekonany, że 90% lekarzy to ludzie oddani pacjentom, skromni, pracujący bardzo ciężko i fatalnie zarabiający. Im przeciwstawia się jednak stosunkowo małą grupę tych, którzy wykorzystując sprzyjające okoliczności, znacznie się dorobili. Większość z nich uczyniła to po prostu przez wieloletnią ciężką pracę na wielu etatach. Oczywiście - jak w każdej grupie zawodowej - występuje nieuczciwość, a obecny system sprzyja istnieniu „szarej strefy”.
Faktem jest jednak, że za rządów PIS-u tzw. proceder łapówkarski niemal zamarł. Okazało się, że - przy braku innych motywacji - strach przed konsekwencjami przyjmowania korzyści majątkowych jest niezłym środkiem zaradczym przeciwdziałającym korupcji. W tej chwili, niestety, znów zaczyna wracać stare. Przegrana PIS-u okazała się być, dla niektórych, okazją do odetchnięcia po „ciężkich czasach”.
- Mając doświadczenie pracy w państwowym szpitalu i w prywatnej klinice, chyba bez trudu może Pan stwierdzić, na czym polega zasadnicza różnica w funkcjonowaniu obu tych podmiotów medycznych.
- To, co najbardziej wyróżnia jedno od drugiego, to liczba pracowników administracyjnych. U nas stanowią oni 4% całej załogi, a w szpitalach państwowych od 20%, a bywa, że i do połowy stanu wszystkich zatrudnionych. Kolejnym czynnikiem różnicującym jest bardziej efektywne wykorzystanie czasu pracy personelu - w tym lekarzy - w ośrodkach prywatnych. Gdy byłem na etacie w szpitalu nr 3, miesiąc dzielił się na intensywny ponad miarę czas spędzony na dyżurze na urazówce, gdzie, mówiąc kolokwialnie, nie wiadomo było, w co włożyć ręce, oraz na pozostałe dni, w sumie dość spokojne. Taka dysproporcja w nawale pracy związana była z m.in. z niepełnym wykorzystaniem bloku operacyjnego. Paradoksalnie tak jest do dziś. Proszę sobie wyobrazić, że mimo mniej licznego personelu nasza klinika wykonuje rocznie więcej operacji z zakresu ortopedii i laryngologii niż Szpital Wojewódzki.
Trzeba jednak dodać, że zakres naszych operacji jest znacznie węższy - zajmujemy się tylko wycinkiem ortopedii, którym jest endoskopowa chirurgia stawów i leczenie urazów sportowych.
- Czy Pana zdaniem prywatyzacja szpitali państwowych byłaby idealnym panaceum na ich niewydolne funkcjonowanie?
Reklama
- Według mnie, tu nie ma prostych recept. Gdyby tak było, to poszlibyśmy drogą wyznaczoną przez jakieś bogate państwo i powielilibyśmy sprawdzone tam wzorce. Niestety, tak się nie da, bo nawet kraje pokroju Wielkiej Brytanii mają poważne problemy z służbą zdrowia. Na Wyspach np. państwowe lecznictwo często bywa synonimem niefachowości, o czym zresztą mogłem się przekonać, lecząc pochodzących stamtąd pacjentów. Wracając jednak do samej prywatyzacji, to trzeba jasno sobie powiedzieć, że nie jest ona lekarstwem na wszelkie bolączki służby zdrowia. W lecznictwie są bowiem takie działy, które nigdy nie będą dochodowe. Do nich można zaliczyć np. onkologię, opiekę długoterminową, neurologię, leczenie obrażeń wielonarządowych, powypadkowych, a więc wszystko, co wiąże się z intensywną terapią. Do tego typu przypadków państwo zawsze będzie musiało dopłacać.
- Wdrożenie jakich reform mogłoby, według Pana, uzdrowić państwowe szpitalnictwo?
- Nie jestem ekspertem, więc nie czuję się kompetentny w wymyślaniu środków zaradczych, mających poprawić sytuację w publicznych szpitalach. Według mnie, działaniem w dobrym kierunku były projekty, które wdrażał w życie Andrzej Sośnierz, eks-szef katowickiej Kasy Chorych. To jego pomysłem było „wyprowadzenie” części wysokospecjalistycznych zabiegów z dużych szpitali do ośrodków, które zajmowałyby się tylko tym. Jemu takie miejsca jak Klinika św. Łukasza zawdzięczają swoje istnienie. Sośnierz stworzył odpowiednie warunki do ich rozwoju, których na przykład nie było w województwie małopolskim. Z tego powodu tam praktycznie nie ma prywatnych szpitali. Z pewnością podział kompetencji leczniczych połączony ze specjalizacją procedur to jedno z wyjść z aktualnie ciężkiej sytuacji polskiego lecznictwa. A że Sośnierz miał szczęście do dobrych pomysłów, wystarczy wspomnieć wdrożony przez niego system kart chipowych. Zresztą równie dobrze sprawdza się on zarówno w kraju, jak i za granicą. Niedawno sam tego doświadczyłem w Austrii, gdzie formalności związane z usługą medyczną polegały na zeskanowaniu polskiej karty chipowej.
Reklama
- Wielu dyrektorów państwowych szpitali powtarza niczym mantrę zdanie, że rentowność prywatnych klinik jest efektem wykonywania w nich nieskomplikowanych i prostych, a przez to tanich operacji. Czy tak jest w istocie?
- Wystarczyłoby zrobić zestawienie placówek, w których dokonuje się rekonstrukcji anatomicznych wiązadeł stawu kolanowego lub endoskopowych rekonstrukcji więzadeł barku, a te należą do jednych z najbardziej skomplikowanych i drogich operacji, by przekonać się o wysokim poziomie naszej wiedzy i techniki medycznej. Klinika św. Łukasza po prostu w tym wyspecjalizowała się i ma bardzo dobre wyniki w leczeniu tego typu. Ponadto nieustannie odbywają się u nas szkolenia dla polskich i zagranicznych lekarzy, które prowadzimy my sami bądź zaproszeni goście. Dwa lata temu gośćmi byli specjaliści z Niemiec i z Włoch, których operację transmitowaliśmy dla ok. 400 osób uczestniczących w sympozjum, a w ubiegłym roku zespół francuskich chirurgów, który dokonał dwóch pokazowych operacji. Były one również bezpośrednio transmitowane lekarzom przybyłym do Kliniki św. Łukasza na szkolenie medyczne. Nie zdradzę tutaj żadnej tajemnicy, gdy powiem, że z tego typu oferty korzystają zarówno pracownicy państwowych szpitali, jak i adiunkci z ośrodków akademickich.
- Czemu zatem nie staracie się dementować nieprawdziwych opinii na temat wykonywanych przez was usług?
Reklama
- A po co? Dla nas jedynym wyznacznikiem jest liczba pacjentów, która chce się u nas leczyć, a ta stale rośnie. Jako ciekawostkę powiem, jak jeden z dyrektorów bielskich szpitali (lekarz) podczas wystąpienia w sejmowej komisji zdrowia postulował, by NFZ nie zawierała kontraktów z prywatnymi klinikami. W ten sposób domagał się, by pacjenci korzystający z usług niepaństwowych ośrodków medycznych nie mogli mieć refundowanych zabiegów, którym się w nich poddali. Tłumaczył to tym, że zdrowie obywateli jest dobrem narodowym i nie może być usługą rynkową, którą, ot tak, można wycenić. Całość swego wystąpienia spuentował krótko, że żaden hochsztapler nie powinien nikogo leczyć. Ten sam człowiek trzy miesiące później zadzwonił do mnie z prośbą, by w Klinice św. Łukasza jego koledze zoperować bark. Prośbę tę pozytywnie zresztą rozpatrzyłem.
- Jak Pan starał się sobie wytłumaczyć zachowanie tego człowieka?
- To nic innego, jak jeden z przejawów tzw. polskiego piekiełka. Być może jakaś bezsensowna zawiść. Zresztą ów syndrom nie dotyka tylko specjalistów z naszego kraju. W XIX wieku na wiedeńskich salonach doświadczył tego niejaki Józef Juraszek, pseudonim Ślopek. Był to nastawiacz kości z Jeleśni, który swą międzynarodową renomę zawdzięczał żywieckim Habsburgom. Gdy więc cesarz Franciszek Józef spadł z konia i pomimo starań austriackich medyków nie mógł chodzić, wezwano na dwór Ślopka. Ten zaraz po przybyciu nastawił cesarzowi biodro i jaśnie wielmożny pacjent jeszcze tego samego dnia zaczął chodzić. Po udanym zabiegu Ślopek bynajmniej nie zebrał gratulacji od cesarskich medyków. Zetknął się z ich strony z taką niechęcią, że w trosce o własne życie jadł tam jedynie ser, który przywiózł z Jeleśni, bądź potrawy z cesarskiej miski.