Dziś Monika ma 9 lat. Jest pogodną dziewczynką. I, jak podkreślają ci, którzy ją spotkali, jest niesamowicie silna. Ma w sobie hart ducha i dojrzałość, którą czasem nabywają dzieci, gdy muszą się zmierzyć z problemem choroby dotykającej w dotkliwy sposób je same i bliskie im osoby.
Rzadka choroba
Źle zaczęło się dziać, gdy Monika była prawie dwuletnim dzieckiem. Lewa strona twarzy nienaturalnie się rozrastała, a na ciele pojawiły się plamki. Po badaniach przeprowadzonych przez lekarzy, postawiono diagnozę. To, co usłyszeli rodzice, spadło na nich jak bolesny cios, jak wyrok: choroba Recklinhausena, czyli neurofibromatoza plexiforme. Dziedziczne schorzenie inaczej zwane nerwiakowłókniakiem objawia się w postaci guza, najczęściej o charakterze nowotworu łagodnego, który czasem może ulegać transformacji złośliwej. Nerwiakowłókniak powstaje z osłonek nerwów skóry całego ciała, a także unerwiających narządy wewnętrzne i z nerwów czaszkowych.
Lekarze podjęli próby leczenia. Zasugerowano chemioterapię. Monika przeszła kilka cykli takiego leczenia oraz kilka operacji inwazyjnych. Te ostatnie miały na celu oczyścić okolice oczodołu i łuku brwiowego. Chciano w ten sposób ratować znikające pod napuchniętą powieką i ciągle rosnącym guzem oko. Wszystkie jednak metody okazywały się mało skuteczne. Nerwiakowłókniak rozrastał się, coraz bardziej zniekształcając twarz dziewczynki. Coraz mniej było też możliwości zmiany sytuacji. Rodzicom została tylko nadzieja...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Tamta Msza i ten człowiek
Nikt nie wie jak potoczyłyby się losy Moniki Stanik, gdyby rodzice nie wzięli jej na Mszę św. do kościoła Przemienienia Pańskiego w parafii Cięcina. Gdyby na tej Mszy nie było Jerzego Pawlusa, który przyjechał do Polski.
Gdy o sprawie wspomina proboszcz parafii w Cięcinie ks. Stanisław Bogacz, podkreśla, że ta piękna historia pokazuje wielkie zaangażowanie i wrażliwość świeckiego człowieka, który po prostu przyszedł do kościoła i gdy zobaczył Monikę, podjął próbę niesienia pomocy. Sam Jerzy Pawlus podkreśla, że jest zwyczajnym człowiekiem i po prostu musiał tak zareagować. - To był czas, gdy sami mieliśmy małe dziecko. I wtedy właśnie zobaczyłem nerwowo rozglądającą się w kościele małą dziewczynkę z naroślą na twarzy. W pierwszym odruchu chciałem wyjść z Kościoła. Potem nie dało mi to spokoju - wspomina Jerzy Pawlus.
Poprzez rodzinę swojej żony Kingi skontaktował się z rodzicami Moniki. Poprosił o fotografie dziewczynki, mówiąc, że zobaczy, co da się zrobić. Wyjeżdżając niczego jednak nie obiecywał, nie chciał robić złudnych nadziei.
Reklama
Gratz
W Austrii Jerzy Pawlus próbował ruszyć całą sprawę. I wtedy okazało się, że nie wygląda ona zbyt łatwo. Koszty leczenia sięgały 90 tys. euro. Takich pieniędzy nie był w stanie zorganizować. Wtedy spotkał się ze swym przyjacielem, konsulem honorowym RP Geroldem Ortnerem i pokazał mu zdjęcia Moniki. Jeszcze później w Grazu odbyła się kolacja u Wojewodziny. - W zasadzie trudno w to uwierzyć, ale ja to wszystko odbieram, jakby Pan Bóg nami kierował - opowiada Jerzy Pawlus. - Przecież na spotkaniu miałem tę marynarkę, w której akurat były zdjęcia Moniki. A mogłem wziąć inną. Pamiętam, że trzymałem na kolanach synka i kiedy zabrała go na chwilę żona, ja odruchowo sięgnąłem do kieszeni marynarki i wyjąłem zdjęcia. Nie planowałem tego - mówi. - Reakcja była natychmiastowa. Na drugi dzień spotkaliśmy się z Wojewodziną raz jeszcze. I zarysowała się szansa, że pieniądze znajdą się dzięki fundacji, której ona patronowała.
Pierwsza operacja odbyła się w grudniu 2004 r. Dziewczynką z Polski zajęli się dwaj lekarze - prof. Schinmpl i prof. Spendl. Przez 12 godzin austriaccy chirurdzy usuwali guza. Był to 7-centymetrowy włókniak, który narastał z lewej strony twarzy. Jeden z chirurgów przyleciał na operację do Grazu z Monachium prywatnym samolotem. - Po wielogodzinnej operacji wyczekał aż Moniczka się wybudzi. Zamienił z nią kilka słów, uśmiechnął się, wsiadł do swojego samolotu i odleciał - wspomina Jerzy. - Za operację nie wziął ani grosza.
W lipcu 2005 r. Monika straciła oko. Włókniak osadził się w oczodole. Nie było ratunku. Gdy Monika usłyszała informację o tym, że straci lewe oko miała powiedzieć, że przecież ma jeszcze jedno oczko... Kolejną operację przeprowadzono w 2006 r. W końcu po kontrolnych badaniach rezonansu magnetycznego, pod koniec 2007 r. potwierdzono, że guza już nie ma. Teraz 9-letnia dziewczynka nosi okulary, do których przytwierdzona jest proteza części twarzy i oka. Może cieszyć się życiem. A Gratz pozostanie dla niej wielkim przeżyciem.
Reklama
To nie przypadek
Pochodzący z Radziechów Jerzy Pawlus od kilkunastu lat mieszka w austriackim Gratz. Zawodowo zajmuje się sportem. Trenował drużynę siatkarek, obecnie pełni także rolę managera sportowego. O tym, że zapracował sobie na uznanie władz Gratzu może zaświadczyć fakt, iż w ciągu 105 lat istnienia klubu sportowego w stolicy Styrii, władze klubu odznaczyły honorowym medalem tylko dwóch działaczy. Jednym z nich jest właśnie Jerzy Pawlus. historia jego pobytu w Austrii to także wiele akcji, w których pomagał swoim rodakom z Polski. Właściwie mógłby opowiadać bardzo długo o różnych sytuacjach. Przywołuje na przykład akcję zbierania nart dla dzieci. - Pamiętam jak kilkanaście lat temu zrobiliśmy zbiórkę nart. - Wspomina Jerzy Pawlus. - A zaczęło się od prośby o jakieś narty dla siostrzenicy nieżyjącego już dziś ks. Jacka Rapacza. Zadzwoniłem do jednego z dziennikarzy, a ten zaraz „nakręcił” akcję zbiórki nart dla dzieci w polskiej szkole. Razem z ks. Jackiem i ks. Ryszardem Grabczykiem przywieźliśmy do Radziechów 700 par nart! Spotkanie z Moniką nie było zatem do końca dziełem przypadku...
Cud ludzkich serc
Wielu związanych z historią leczenia Moniki nie obawia się używać słowa „cud”. Tak też postrzegają historię swej córki państwo Stanikowie.
Trener z Graz opowiadając o historii Moniki mówi zwyczajnie o tym co zrobił. - Po prostu trzeba było pomóc. Zaistniały dogodne okoliczności, więc się udało. Przy tej okazji przywołuje wiele przykładów ludzi, którzy także w Polsce pomagali rodzinie Staników. - Ja sam słyszałem i wiem o różnych sytuacjach. Ktoś, prosząc o zachowanie anonimowości, przekazał dla Moniki 1000 zł, ktoś inny zafundował opony zimowe do samochodu, którym Stanikowie jeździli do Gratzu. Stare już były zużyte. Ludzie zwyczajnie mówili: przekaż, daj im to, my też mamy małe dzieci i wiemy, co czują rodzice Moniki - relacjonuje Jerzy Pawlus. - Wielu pomagało jak tylko mogło.
Finał
Leczenie Moniki Stanik w Gratzu nie pozostało bez echa. O sprawie napisano w kilku gazetach. Pojawił się nawet krótki reportaż zrealizowany przez austriacką telewizję publiczną.
Przed świętami Bożego Narodzenia w Gratzu przygotowano uroczystość, podczas której podziękowano wszystkim, którzy pomogli w leczeniu Moniki.
Nie mniej ważny, choć z pewnością mniej spektakularny finał całej historii miał miejsce tam, gdzie historia ta się rozpoczęła. 6 stycznia w kościele Przemienienia Pańskiego odprawiono dziękczynną Mszę św. za to wszystko, co wydarzyło się od pierwszego spotkania Moniki i Jerzego Pawlusa. Przecież o spotkaniu trenera pracującego w Austrii i dziewczynki dotkniętej ciężką chorobą zadecydowała Msza.