Zima prawie zawsze była długa i ciężka zarówno dla ludzi, jak
i dla zwierząt. W tym roku wyjątkowo dawała się wszystkim we znaki.
Na początku sypnęło śniegiem, ucieszyły się dzieci, bo z mokrego
śniegu łatwo wykonać bałwana albo rzucać śnieżnymi kulami. Ucieszyli
się też rolnicy. Oni dobrze wiedzieli, że będzie bardzo dobrze dla
zasiewów, jeśli pokryje je odpowiednio gruba warstwa białego puchu,
który utuli wszystko niby matka swe dziecko w łóżeczku. Zaraz po
opadach śniegu chwycił umiarkowany mróz, tak było do Bożego Narodzenia.
Stara Wolanka już na kilka dni wcześniej zapowiadała gwałtowną zmianę
pogody, gdy - jak mówiła - "mocno łupało ją w lewej nodze". Takie
łupanie to niezawodny znak pogorszenia się warunków atmosferycznych.
Młodzi żartowali z kobiety, zachęcając ją, aby wynajęła się do Polskiego
Radia jako przepowiadacz pogody. Starsi jednak nie lekceważyli tych
przepowiedni, bo sami odczuwali podobne łamanie w kościach, po którym
następowały mrozy, zawieje albo deszcze. Dobrzyk zawsze obserwował
księżyc, z jego położenia oraz koloru także potrafił przewidzieć
zmianę pogody, szczególnie wtedy, gdy miała się popsuć. Ludzie bacznie
obserwowali przyrodę, która w jakiś tajemniczy sposób wyczuwała,
jaka będzie zima i potrafiła się do nadchodzących warunków przygotować.
Obser-
wowano pod koniec lata ptaki. Wczesny odlot bocianów był
pierwszym sygnałem ciężkiej zimy. Następny sygnał dawały zwykłe polne
myszy, które pojawiały się w domostwach, gdy na polu jeszcze stały
dziesiątki ze zbożem. W późniejszych latach także zachowanie się
stonki dostarczało dowodów na to, że zima blisko. Stonka, jakby czując
nadchodzące zimno, uciekała z pól jeszcze pełnych ziemniaków i zakopywała
się głęboko w ziemi. Przyroda dostarcza bardzo wielu takich wskazówek.
Trzeba ją tylko było bacznie obserwować, czasem porobić notatki i
przygotować się do tego, co ma nadejść.
Rzeczywiście w okresie "ruskiej kolędy" zaczęło sypać śniegiem.
Padało przez kilka dni i nocy bez przerwy. Dawno już ludzie nie widzieli
takich ilości śnieżnego puchu. Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczęło
wiać. Silny wicher łamał gałęzie drzew, zrywał słomiane strzechacze
z dachów i porywał wielkie ilości śniegu z pól, niosąc je na drogi,
podwórza i w wiele innych miejsc. Świat wyglądał bardzo groźnie,
ponieważ w biały dzień prawie nic nie dało się zobaczyć. Wszędzie
był tylko śnieżny puch wciskający się nawet do mieszkań, jeśli nie
uszczelniono dobrze okien. Nie tylko bez przerwy wiało, ale wicher
wydawał jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś cicho płakał. Najbardziej
jęczało w kominach. Starzy ludzie mówili, że to dusze czyśćcowe przybyły
do swych rodzin, prosząc o modlitwę. Babcie w takich okolicznościach
brały do ręki różaniec i siadając pod piecem, półgłosem go odmawiały
w intencji potrzebujących pomocy dusz. Wtedy wycie w kominie jakby
trochę przycichało. Jeszcze groźniejsze wydawało się trzeszczenie
drewnianego domu. Obawiano się, że wichura zerwie dach albo zniszczy
dom, który rzeczywiście czasem cały drgał, a na ścianach poruszały
się wiszące obrazy. Na niektóre podwórka naniosło tyle śniegu, że
nie można było wydostać się z domu. Kopano więc tunele do obory i
stodoły, aby dojść do zwierząt i zrobić obrządki. Dom Dobrzyków był
prawie zupełnie przykryty olbrzymią zaspą. Piotrek wciągał sanki
na dach i spod komina zjeżdżał po śnieżnym nasypie aż na odległe
łąki. Jeszcze nie ustały wichry, a tu przyszedł siarczysty mróz.
Teraz nie było żartów. Jeśli ktoś nie zabezpieczył domu słomianą
zagatą, to nie był w stanie ogrzać mieszkania. Okna zakrywano na
noc dużą słomianą matą, zostawiając tylko niewielką szparkę, aby
było widać, co dzieje się na zewnątrz. W oborach też ziąb, zamarzała
woda i jedzenie dla świń, składające się najczęściej z ziemniaków,
otrąb i mleka. Konia i krowy nakrywano starymi kocami lub paltami,
wnoszono też dużo słomy, aby zwierzęta mogły się jakoś schronić przed
zimnem. Mniejsze zwierzęta zabierano do mieszkania, ponieważ nie
miały szansy na przetrwanie w zwykłej oborze. Dobrze, że nie brakowało
nikomu opału. Spalano w piecach miejscowy twardy, czarny torf, dający
dość dużo ciepła. Opał ten gromadzono przez całe lato. Taka zima
to bardzo ciężki okres dla ludzi i zwierząt, ale ludzie byli przyzwyczajeni
do takich trudnych warunków i zimna, które bywało już w przeszłości.
Każda rodzina miała odpowiednie zapasy żywności, takiej jak: mąka,
ziemniaki, warzywa, słonina i inne. Chleb wypiekano we własnych piecach
i z własnej mąki. Dla zwierząt także zgromadzono odpowiednie zapasy.
Każda rodzina posiadała też własne leki, takie jak: kwiat lipowy
i korzenie malin od przeziębienia, a miętę, piołun i tysiącznik od
bólu brzucha. Ponadto były jeszcze bańki do stawiania w razie mocnego
zaziębienia, pijawki od wysokiego ciśnienia i różne ziołowe nalewki.
Lekarza wzywano tylko w bardzo ciężkich sytuacjach, a do szpitala
posyłano "tylko na umarcie", czyli na śmierć. Podczas takiej srogiej
zimy były problemy z dojazdem do miasteczka do kościoła czy po zakupy.
Jeszcze większy problem był z pogrzebaniem zmarłego. Gdy umarła stara
Wyzaczka, to jej syn z trudnością wydostał się ze swego obejścia,
aby powiadomić sąsiadów i prosić o pomoc w zorganizowaniu pogrzebu.
Po gotową trumnę trzeba było jechać aż do powiatu, a to stawało się
niewykonalne w takich warunkach. Dobrze, że w wiosce było kilku stolarzy.
Do nich należało wykonanie skromnej drewnianej trumny, najczęściej
niczym nie przyozdobionej. Kobiety szyły niewielką poduszeczkę, którą
koniecznie należało wypchać wiórkami z heblowanych desek użytych
do wykonania trumny.
Poduszeczkę tę włożono pod głowę zmarłej i po modlitwach
zabito wieko gwoździami, włożono trumnę na sanie i wieziono do kościoła.
Z wielkim trudem i z przygodami udało się dojechać do świątyni. Na
pogrzeb przybyło tylko kilka osób - najbliższa niezbyt liczna rodzina
i sąsiedzi. Największym problemem było dotarcie na cmentarz znacznie
oddalony od miasteczka, który został całkowicie zawiany śniegiem.
Rosły tam drzewa i krzewy, które zatrzymywały śnieg do tego stopnia,
że utworzyła się jakby jakaś dziwna wyspa. Nawet księża nie wyprowadzali
zmarłych na cmentarz, tylko całą liturgię odprawiano najpierw w kościele,
a potem przed bramą. Dalej sanie z kilkoma osobami próbowały przedostać
się na miejsce wiecznego spoczynku. Na początku wszystko szło dobrze,
lecz w pewnym momencie trumna zsunęła się z pojazdu i zaczęła spadać
w dół. Wszyscy zamarli. Nagle trumna otworzyła się, wyrzucając sztywne
zwłoki zmarłej, które znalazły jakiś punkt zaczepienia i stanęły
w pozycji pionowej, a trumna już pusta zsuwała się dalej. Ktoś przeraźliwe
krzyknął, że nieboszczka ożyła. Rzeczywiście wyglądało to, jakby
zmarła poruszała się i chciała uciec z cmentarza. Skończyło się na
tym, że nieboszczka ciągle stała, a kobiety biorące udział w pogrzebie
leżały na śniegu. Trzeba było je ocucić, ponieważ pomdlały ze strachu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu