Ks. Edward Kołodziej: - W jakim okresie życia
zastała Panią wojna i w jakich okolicznościach nastąpiło aresztowanie?
STANISŁAWA ŚLEDZIEJEWSKA-OSICZKO: - Miałam już
prawie 14 lat, kiedy wybuchła wojna, która ogromnie zmieniła moje
życie. Krótko pracowałam jako wolontariuszka w szpitalu polowym przy
rannych i umierających. Aresztowano mnie w Lublinie w lutym 1941
r. Gestapo - to 2 tygodnie lęku o to, czy wytrzymam bicie na zeznaniach,
czy się załamię. Zeznania odbywały się w nocy, a nad ranem wrzucano
do cel tych więźniów, którzy sami nie mogli zejść. Widok był okropny.
Wytrzymałam psychiczne tortury i do dziś uważam, że potraktowano
mnie "ulgowo" ze względu na młodociany wiek. Potem był prawie 7-miesięczny
pobyt w więzieniu na lubelskim zamku.
- Czy wiedziała Pani dokąd prowadzi trasa po aresztowaniu? Co działo się w sercu kilkunastoletniej dziewczyny w pierwszych obozowych miesiącach?
- 23 września 1941 r. nastąpił transport do obozu. Przekonane byłyśmy, że Oświęcim jest naszą stacją docelową, ale jak się okazało transport prowadził do Ravensbruack. W tym miejscu przywitały nas wrzaski SS-manów i SS-manek oraz wściekle ujadające psy. Nad bramą znane hasło Arbeit macht frei. Po paru godzinach, przebrane w lagrowe stroje stałyśmy się numerami. Mój numer 7712. Ciemne chmury, które kłębiły się w umysłach, starały się rozpędzać starsze stażem obozowe koleżanki.
- Obóz w Ravensbruack to obóz kobiecy. Zofia Nałkowska pisze: "Ludzie ludziom zgotowali ten los". Czy w tym piekle panowała wśród Was ludzka solidarność, duch jedności, wspólnoty w cierpieniu?
- Obozowe doświadczenie mogą zrozumieć tylko ci, którzy za tą szyderczą bramą się znaleźli. I to w każdym obozie. Oczywiście, tu tylko można było przeżyć dzięki wspólnocie. Starsze obozowe koleżanki pocieszały nas i uczyły jak przetrwać, jak być sobą. Młodzież została objęta cichą opieką przez gimnazjalne czy uniwersyteckie nauczycielki. To one kosztem własnego wypoczynku uczyły nas różnych przedmiotów. Naprawdę wspaniałe kobiety, szczerze kochające Ojczyznę. Konspiracyjne lekcje jednoczyły nas, nawiązywały się nowe przyjaźnie, które trwają do dziś.
- Wśród 108 nowych błogosławionych jest urodzona w Rzeszowie Natalia Tułasiewicz - Wasza obozowa koleżanka, która napisała: "Kto Boga stracił - stracił wszystko, choćby wydawało się, że ma wiele". Niemcy wołali: Gott mit uns. Czy w Pani obozowym życiu nie było zwątpień, momentów targowania się z Bogiem, wewnętrznego buntu?
- Cieszę się, że nasza obozowa koleżanka została zaliczona w poczet błogosławionych Kościoła, ale proszę mi wierzyć, podobnych do Niej było wiele. Czy nie trzeba było heroicznej miłości bliźniego, by oddać swoją rację chleba dla innej, bardziej wyczerpanej głodem współwięźniarki? Były takie, które organizowały grupy modlitewne, pamiętały o świętach kościelnych i państwowych. To były akty niezwykłej odwagi. Modlitwa była zakazana. Groziły za nią ogromne kary, a mimo to modliłyśmy się ciągle. Pani Józefa Kantor umiała w nas wpoić potrzebę modlitwy i wiarę, że Bóg czuwa nad nami, a Jasnogórska Matka jest przy nas. To właśnie na modlitwie miało miejsce nieraz owo - jak Ksiądz nazwał - targowanie z Bogiem. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego ci ludzie, z takim hasłem, są bardzo okrutni i zadają tyle cierpienia. Jednak po takich wewnętrznych mirażach przychodziła skrucha i modlitwa Pod Twoją obronę.
- Jechała Pani z wyrokiem śmierci. Pragnienie życia stało się mocniejsze niż śmierć.
- Tak, jechałyśmy w wyrokiem śmierci. Wiele ich wykonano. My "króle" (kobiety, na których przeprowadzano doświadczania medyczne - przyp. red.) zostałyśmy zachowane na późniejszy termin. 4 lutego 1945 r. nadszedł ten dzień, który miał być naszym ostatnim dniem życia. Tu zadziałała solidarność innych narodowości. Ratowaniu nas sprzyjał bałagan spowodowany przebywającymi więźniarkami z innych obozów. Tak przetrwałyśmy do końca kwietnia, do ewakuacji obozu. Wmieszane w tłum innych więźniarek wyszłyśmy z obozu, ale to jeszcze nie był powrót do kraju.
- A jak wyglądały obozowe święta Bożego Narodzenia?
- Te Święta - to szczególne święta. To był dom, mój dom: biały obrus, choinka, Pasterka, mama i tato, moi kochani - co się z nimi dzieje? Pamiętam wszystkie Święta spędzone w obozie, ale te ostatnie w 1944 r. utkwiły mi szczególnie w pamięci. Po naszej skromnej Wigilii wyszłam przed blok. Niemcy swoimi ryczącymi głosami śpiewali w kantynie kolędę Cicha noc. Czy ona jest cicha? - pytałam siebie. Jakim prawem mogą śpiewać tę kolędę ludzie, którzy za chwilę będą znów bić i mordować swoje ofiary. Tak właśnie stałam skulona i płakałam tak bardzo, jak nigdy dotąd w obozowym życiu i pytałam Pana Boga: dlaczego jest tak cierpliwy i pozwala drwić z Siebie. To naprawdę były strasznie przykre Święta.
- Jak patrzy Pani na tamte doświadczenia z perspektywy kilkudziesięciu lat?
- Uważam, że pobyt w obozie nie był czasem straconym. Nauczył nas hartu ducha i wierności wartościom, które zwyciężyły nawet w najbardziej okrutnej sytuacji.
- Każdego roku jako byłe więźniarki pielgrzymujecie na Jasną Górę. Czy to jakieś zobowiązanie wobec Jasnogórskiej Pani?
- Postanowiłyśmy w obozie, że to po doczekaniu wolności będziemy pielgrzymować przed Jej oblicze w duchu dziękczynienia. W maju meldujemy się na Apelu u Jej stóp i dziękujemy za opiekę przez całe życie obozowe i to obecne. Żal, że każdego roku zwiększa się lista tych, dla których słońce już zaszło. Brakuje ich bardzo w naszym gronie. Kiedy spotykamy się na naszych pielgrzymkach, wtedy znikają zmarszczki, dolegliwości starczego wieku, a wracają twarze tamtych lat. Znowu dzielimy się tym, co przywiozłyśmy ze sobą, znowu silniejsze pomagają słabszym i na nowo czujemy się obozową rodziną. Po takim spotkaniu wracamy silniejsze do naszych środowisk.
- Tych duchowych mocy życzę Pani dziękując za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu