Ks. prał. Władysław Szubarga - to o nim chciałem napisać dziś parę słów. Może najpierw pewne wydarzenie. Kiedy już jako tako zadomowiłem się w Pysznicy, przyjechali mnie odwiedzić moi rodzice. Nie wiedząc, gdzie mieszkam, poszli w stronę wejścia do plebanii. Na ich przywitanie wyszedł, całkiem przypadkowo ks. Władysław. Jak zwykle gorąco ich powitał, zaprosił na herbatę i potem zawołał mnie. W końcu zabrałem rodziców do siebie. Usiedliśmy i zaczęliśmy pogawędkę. Moją uwagę zwróciło jednak dziwne zachowanie taty. Siedział, rozmawiał, ale ciągle patrzył na swoje ręce i robił to w sposób dla mężczyzny niezwyczajny. Tak może patrzeć na ręce kobieta, która wyszła dopiero co z salonu kosmetycznego. Wreszcie, po długiej chwili obserwacji zapytałem tatę:
- Co tata przegląda tak swoje ręce. Bolą?
- Nie, nie bolą, ale zobacz. To są ręce wiejskiego chłopa.
- To wiem.
- Ale, kiedy twój ksiądz proboszcz witał się ze mną, to na chwilę zamarłem z podziwu. On ma takie spracowane, popękane od pracy ręce.
Do tego dialogu dołączyła się mama:
- Wiesz, gdyby się nie przedstawił, to bym pomyślała, że on tu zarabia.
Prałat rzeczywiście na tej parafii był jak św. Paweł, który własnymi rękami pracował na swoje utrzymanie. Odziedziczył po ks. Pyziku, swoim poprzedniku, sporo pola. W tym czasie większość parafian pracowała w dobrze prosperującej Hucie, wielu dorabiało w Ameryce. Pole nie przynosiło żadnych profitów, ale Prałat nie mógł się z nim rozstać. Wiele by można historyjek snuć na temat tego pola, może i kiedyś do tego dojdzie. Ale pole nie przysłaniało mojemu proboszczowi posługi kapłańskiej. Przeżył na tej parafii wiele. Urodzony w podjasielskim Dębowcu w 1914 r., zaraz po święceniach trafił na placówkę do Turbii, gdzie proboszczem był wówczas ks. Marek, serdeczny kolega ks. Balickiego. Ksiądz Prałat, pamiętający dzisiejszego Błogosławionego z seminarium, miał dla niego kult szczególny. Trwał pontyfikat Jana Pawła II. Mimo panującego jeszcze systemu, organizowano kolejne pielgrzymki do Wiecznego Miasta na spotkanie z Papieżem. Nieraz namawiałem Księdza Prałata na taki wyjazd. Jego odpowiedź była niezmiennie taka sama:
- Nie pojadę. Ale wiesz, kiedy pojedziemy i to razem?
- No, kiedy? - pytałem bez przekonania.
- Na beatyfikację ks. Balickiego.
- Kiedy to będzie?
- Zobaczysz, że niedługo. Wtedy sprzedam ostatnie spodnie i pojedziemy.
Nie doczekał, chociaż miał rację w swojej intuicji wiary.
Pan Bóg dziwnie pisze historie ludzi. Nigdy nie myślałem, że kiedyś będę pisał książkę o ks. Balickim. Zawsze kojarzył mi się jako monument świętości, na który patrzyło się z lękiem, podziwem i świadomością niedościgłości wzoru. Widać potrzebny był ten pobyt w Pysznicy, by dzięki Księdzu Prałatowi spotkać się ze świętym także w aspektach jego ludzkich „wymiarów”. To właśnie Ksiądz Prałat, zakochany w ks. Balickim, opowiedział mi najpierw historię słynnych rekolekcji w seminarium.
Ks. Balicki był już wówczas na emeryturze, ale chodził na wszystkie konferencje rekolekcyjne dla kleryków. Owego roku głosił je jakiś znany kaznodzieja, którego nazwiska nie pamiętam.
- Wiesz, cisza w kaplicy. Kaznodzieja nabiera pędu. Zaczyna grzmieć swoim tubalnym głosem, a tu nagle słychać z chórku sążniste chrapanie.
Uśmiechnąłem się dyskretnie, bo już to widzę, wszak Prałat robił to dokładnie tak samo. Zawsze na różnych spotkaniach, kongregacjach, inaczej niż moi rówieśnicy, siadałem w pierwszym rzędzie obok Księdza Proboszcza. Ks. Władysław, a jakże, wyjmował z mocno pofatygowanej teczki notatnik, długopis i zaczynał z powagą słuchać słów referenta czy kogoś innego. Wiedziałem, po pewnym czasie, że to długo nie potrwa. I nie myliłem się. Po kilku minutach długopis lądował na ziemi, głowa Księdza Prałata na piersi i za moment - wiedziałem - rozlegnie się chrapanie. Wtedy poszturchiwałem swego przełożonego, a on budził się. Niemal zawsze chwytał za teczkę, jakby już chciał wychodzić, więc go powstrzymywałem i historia zaczynała się na nowo.
- No więc, kontynuował Ksiądz Prałat, kiedy rozległo się to chrapanie, kaznodzieja na chwilę zamilkł, a zaraz potem swoim tubalnym głosem niemal zakrzyknął: - Obudźcie tę trąbę jerychońską! W kaplicy zrobiło się cicho, wszyscy bowiem wiedzieli, że z powodu wieku i choroby zdarzało się to świątobliwemu rektorowi ks. Balickiemu. Ktoś jednak widać go obudził i konferencja potoczyła się dalej. Na refektarzu profesorów pewnie ktoś objaśnił rekolekcjoniście sprawę i potem kilka konferencji zaczynał od przepraszania.
Opowiedział mi też mój proboszcz historię z Turbii. Ks. Balicki kilka razy w roku przyjeżdżał do ks. Marka. Zostawał na noc i wieczorem zaczynali swoje koleżeńskie pogaduszki. Przeciągały się one długo w noc i zdarzało się, że gość usypiał. Ks. Marek miał jednak sprawdzony sposób ożywiania swego interlokutora. Wiedział, że ks. Balicki nie bardzo zachwycał się Piłsudskim, cierpiał z powodu jego odejścia z Kościoła. Widząc, że dialog został przerwany, głośno judził:
- Wiesz Jasiu, ale ten Piłsudski to nie taki całkiem zły człowiek.
Przyszły błogosławiony natychmiast się budził, ożywiał i ripostował:
- Co ty mówisz, jak możesz tak w ogóle myśleć...
Rozmowa toczyła się dalej i nie dotykała bynajmniej spraw politycznych.
Tak więc podczas tych rozmów zaczynałem coraz bliżej przyjaźnić się z Błogosławionym, na beatyfikację którego mieliśmy jechać razem z moim Księdzem Proboszczem. Niestety, Ksiądz Prałat nie doczekał tego dnia, a szkoda, bo nie trzeba było wydawać wielkich pieniędzy, tylko po prostu pojechalibyśmy do Krakowa. Ale wiem, że spotkali się wcześniej w niebie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu