Krajobraz po raju utraconym
Reklama
Co się stało z właścicielami dawnych dworów, gdzie podziały się dostojne meble, porcelanowe bibeloty, a przede wszystkim, jak ułożyły się losy rodzin, których nazwiska przetrwały w cmentarnych kaplicach, w kościelnych epitafiach?
W Mstyczowie, po siedzibie rodziny Kuglerów, ostatnich właścicieli majątku nie pozostał kamień na kamieniu, nie oszczędzono także XVII-wiecznego drzewostanu. Dzisiaj nad horyzontem okolicy wznosi się ruina okazałej niegdyś cegielni, realny dowód przedsiębiorczości Kuglerów, zapewniających całej okolicy miejsca pracy. Z cegły tutaj wypalanej wybudowano w latach 1908 -19 parafialny kościół.
Mstyczów został wniesiony w posagu przez córkę Józefa Pace (Paysse), właściciela majątku od 1856 r., która wyszła za mąż za Ludwika Kuglera. Majątek był własnością rodziny do 1945 r. Kuglerowie uruchomili dużą cegielnię „Janinów”, rozwinęli nowoczesną hodowlę, wybudowali młyn i lokalną sieć telefoniczną, a także kolejkę wąskotorową do wywozu cegły do Sędziszowa. Dwór został przebudowany i wyposażony w rzadkie udogodnienia, a Mstyczów zasłynął także ze swej stadniny. W czasach I wojny światowej Helena Kugler, żona Bolesława, założyła w Tarnawie ochronkę i prowadziła potajemne nauczanie języka polskiego i historii. Rodzina po odzyskaniu niepodległości ufundowała cegiełkę na odbudowę Wawelu, w wysokości 30 tys. marek polskich.
A dzisiaj nie ma dworu, a cegielnia „Janinów” to już szacowny, milczący zabytek, stosowny może do filmowego kadru w typie Ziemia obiecana, może na muzeum, może dla turysty, który raczej tutaj nie zawędruje... Interesuje mnie, na ile nieodległa historia zapisała się w pamięci tutejszych mieszkańców, na ile przetrwa ona nadal, gdy świadkowie świetności Mstyczowa, lat wojny i PRL-owskich przeobrażeń odejdą do lepszego świata. Co jeszcze warto zachować, co ocalić od zapomnienia?
Dwór w ich pamięci
Reklama
Ks. Tadeusz Śliwa, proboszcz z Mstyczowa, pomaga mi w nawiązaniu kontaktów ze swoimi wiekowymi parafianami. W upalny wrześniowy dzień, gdy okoliczne pola osnuwa niebieskawy dym - znak, że wykopki w pełni, pukamy do domu państwa Romanów.
Franciszek Roman dożył w dobrym zdrowiu pięknego wieku 93 lat, jego żona Katarzyna liczy lat 82. Teraz wraz z synem Jerzym i jego rodziną mieszkają w domu wzniesionym z cegły, wyprodukowanej w miejscowej cegielni. Opowieść o dawnych dziejach snuje Katarzyna Roman, która wychowała się w bliskim sąsiedztwie dworu, a jej siostra była tam pokojówką. Dwór miał stać nad rozległym niegdyś stawem, na stawie była zatoczka z placem zabaw dla dzieci, poprzez rzeczkę przerzucono półokrągłe mostki. Były bale i kinderbale, były huczne święta, kuligi, odpusty. Podczas wojny „nikt Kuglerów nie zaczepiał” (we dworze nocami zaopatrywali się partyzanci, Mstyczów bywał bowiem ostoją żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, schronieniem dla uciekinierów z obozów) - aż do czasu zbliżania się ofensywy radzieckiej w 1944 r. Wiadomo było, że „ruscy dziedziców w spokoju nie zostawią”. Siostra Katarzyny, dworska pokojówka, pomagała pakować dobytek, w dwa wozy. Wiedziała też, że część kosztowności, porcelany, sreber, państwo zakopali nocą w okolicach dworu, sporządzili plan, aby kiedyś, w lepszych czasach, swoje odzyskać. Czy odzyskali...? Pamięta się tutaj najlepiej Janusza, jednego z dwóch braci Kugler (ojciec Tadeusz już nie żył), który wówczas był młodzieńcem. Siostra braci, Janina, wyszła za mąż za Tyczyńskiego, wnosząc mu w wianie cegielnię, nazwaną od jej imienia „Janinów”. Rodzina Kuglerów na krótko schroniła się we dworze w Słupi, potem uciekła za granicę. Tyczyńscy wyjechali do Wodzisławia. Ponoć Janina z domu Kugler nie miała lekkiej starości, ponoć żyła z jałmużny. Pochowano ją w Mieronicach. Mówi się, że Kuglerowie starali się w gminie odzyskać swój majątek, a z kolei Janinę Tyczyńską ktoś widział, pracującą w sklepie w Katowicach, po rzekomym powrocie z zagranicy... Bardzo wiele jest niewiadomych w tej układance o ostatnich właścicielach Mstyczowa. Po Kuglerach pozostały pamiątki w okazałym kościele parafialnym (pisaliśmy o tym w Niedzieli Kieleckiej nr 37), resztki stawu, przy którym kiedyś rozsiadł się dwór, fragmenty stajni i pozostałości dworskich zabudowań. Po dworze - ani śladu. Rozebrali go do ostatniej cegły nowi właściciele rozparcelowanego majątku. Nad ruinami stajni płyną obojętne obłoki, w oddali - zarys czerwonych zabudowań wielkiej cegielni, jakoś nieprzystającej do tych leniwych pól, do jesiennego bezruchu.
Zenobia, najstarsza córka państwa Romanów, doskonale pamięta, ile ożywczego ruchu cegielnia wnosiła w okolicę, jak wielu ludzi miało w niej pracę, jak wesoło rozlegał się sygnał fabrycznej syreny, ile domów z tej cegły pobudowano (i parafialny kościół), ilu dotąd pobiera emeryturę, wypracowaną właśnie w cegielni. Surowiec do wyrobu cegły stanowiła glina wydobywana z okolicznych pól.
Po nacjonalizacji przemysłu „Janinów” przejęło państwo ludowe. I cegielnia jeszcze jakoś prosperowała, ale ponieważ nowa władza wolała eksploatować niż inwestować, potężny zakład upadł, a złoża gliny - zgodnie z relacją ludzi, mają być całkowicie wyeksploatowane. W latach 80. urokliwy skądinąd zabytek - resztki „Janinowa”, przeszedł w prywatne ręce. Nic nie wskazuje na to, by miał przeżyć drugą młodość.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Okupacja w ich pamięci
Katarzyna wyszła za mąż w wieku 17 lat, żyła w sąsiedztwie dworu i niemal kościoła. „Przedmoszczany” - mówi się tutaj o tym miejscu. Mąż Franciszek znalazł się niespodziewanie na liście zakładników dla gestapo. F. Roman płacił kontyngent, nie należał do partyzantki, „cicho siedział”, a mimo to zabrało go gestapo, w marcu 1943 r. Przesłuchania w Czekaju, Jędrzejowie, Kielcach, transport pociągiem do Częstochowy. Pomimo całej determinacji, Katarzynie nie udało się uwolnić męża. Wreszcie nadeszła wiadomość - niestety z Auschwitz. Był w obozie, ciężko chorował, od 1944 r. pracował w Austrii, w kamieniołomie w Mauthausen, który pochłonął ok. 100 tys. ofiar. Wraz z towarzyszami niewoli został uwolniony przez Amerykanów, trochę odkarmiony. Cały czas śnił sen o Mstyczowie, z majaczącym gdzieś dworskim stawem, wieżami kościoła, kominem cegielni. Wrócił - dla rodziny niespodziewanie. - Szłam z kosą do żyta, patrzę, a tu dziadek wiezie męża furmanką - wspomina Katarzyna.
Tropem dobrych ludzi
Franciszek Roman uśmiecha się na wspomnienie tego powrotu, ale milczy, gdy jego najbliżsi odgrzebują najtrudniejsze dlań czasy. - W obozie tato zachorował na tyfus, więc był po prostu przeznaczony do pieca - opowiada pani Zenobia. - Uratował go obozowy lekarz (ponoć z naszych stron), który sfałszował kartę choroby i w tych nieludzkich warunkach potrafił go wyleczyć.
F. Roman wrócił do Mstyczowa skrajnie wycieńczony chorobami, obozem, przymusową pracą. Był opuchnięty, chory na czerwonkę, siwy, dotknęły go poobozowe psychozy i było z nim bardzo źle. Nie wiadomo, czym wszystko by się skończyło, gdyby nie pomoc lekarza, przywiezionego przez brata Franciszka, AK-owca, wprost z partyzanckiego obozu. Potajemne, ale skuteczne zabiegi postawiły chorego na nogi. Po wojnie rodzina Romanów usiłowała odszukać obu lekarzy, którzy uratowali życie Franciszka. Bezskutecznie.
Państwo Romanowie mają czworo dzieci: Zenobię, Wiesławę, Jerzego, Ewę, ośmioro wnuków, jedenaścioro prawnuków. 6 września br. wszyscy spotkali się na 93. urodzinach Franciszka Romana. - Wierzymy w więzi rodzinne, powracamy do tego naszego miejsca na ziemi - mówią zgodnie.
To miejsce jest gdzieś między nieistniejącym dworem, budynkami dawnej cegielni, a kościołem, górującym nad okolicą. To miejsce ma specyficzne nazwy, nie ujęte w fachowych opracowaniach, nosi w sobie wspomnienia wydarzeń i ludzi gdzieś zagubionych w trudnej, polskiej historii. Czy bezpowrotnie...