Z Marianem Kasprzykiem, pięściarzem, złotym medalistą z tokijskiej olimpiady w 1964 r., rozmawia Mariusz Rzymek
Mariusz Rzymek: - Jest Pan jednym z nielicznych olimpijczyków, którzy ofiarowali swój medal Matce Boskiej Częstochowskiej. Czemu się Pan na to zdecydował?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Marian Kasprzyk: - Wypłynęło to z potrzeby serca. Po operacji, którą szczęśliwie przebyłem, zmieniło się moje życie. Chciałem dać temu wyraz ofiarując Matce Boskiej złoty medal, jaki zdobyłem w Tokio. Niestety, nie wiem gdzie obecnie Paulini go eksponują.
- Każda operacja jest dla pacjenta ciężkim przeżyciem. Nie chodzi tu o sam moment wykonania, ale o chwile związane z jej nadejściem. Czas, który poprzedza operację, najczęściej wypełniony jest myślami analizującymi dotychczasowe życie. Czy Pana przypadku było podobnie?
Reklama
- Pewnie gdyby nie operacja, to dalej moja wiara pozostawiałaby wiele do życzenia. Po prostu „cienki” byłem. Nie chodzi o to, że odszedłem od Boga czy od Kościoła. Wierzyłem zawsze, ale bez błysku, bez ikry. Bóg posłał mi kontrę - i to w jakim momencie! Przy okazji obiadu, na którym była podana faszerowana kaczka. Przełyk odmówił mi wtedy posłuszeństwa. Nie było co zwlekać. W towarzystwie żony udałem się do lekarza i usłyszałem diagnozę: sześciocentymetrowy guz w przełyku. W kilka dni po tym wylądowałem w szpitalu w Ligocie. Lekarze bardzo się śpieszyli i choć nic nie mówili, podejrzewałem, że sprawa nie jest wesoła. Gdyby guz był niegroźny, nie pędziliby tak ze mną na salę operacyjną. A tu drugiego grudnia 1992 r. znalazłem się w szpitalu, a ósmego już byłem operowany. Tuż przed terminem operacji zdążyłem się jeszcze wyspowiadać. Zwlekałem z tym przeszło 30 lat!
- Jednym słowem i w Pana przypadku sprawdziło się powiedzenie: „Jak trwoga to do Boga”.
- I całe szczęście, że się sprawdziło. Operacja spowodowała, że mocno się do Niego zbliżyłem. Pierwszym krokiem była wspomniana spowiedź i pokuta. Ja za swoje grzechy otrzymałem dziesiątkę różańca. Nie byłem wtedy jeszcze „w temacie” i zrozumiałem, że dziesięć razy mam go odmówić. W sumie ta pomyłka wyszła mi na zdrowie. Po prostu „zaraziłem się” tą modlitwą.
A, że miałem za co dziękować, tym częściej do niej wracałem.
Okazało się, że operacja się udała, choć nie była łatwa, bo rak zaatakował nie tylko przełyk, ale i cały żołądek. Pozbyłem się ich wraz ze śledzioną, którą chirurdzy uszkodzili podczas operacji i musieli wyciąć. Pomimo tego, szybko wracałem do sił i zdrowia. W miesiąc po operacji już pomagałem młodym adeptom sztuk walki w treningu. To było niesamowite i czułem, że jest w tym palec Boży.
- Gdy zdrowie wróciło na dobre, nie korciło Pana, żeby tak z tą rozbudzoną przez operację religijnością nieco przyhamować?
Reklama
- Był taki moment. Nastąpił po trzech miesiącach od operacji. Taki diabelski podszept: „a może tego różańca już ci wystarczy”. Na szczęście przezwyciężyłem to w sobie. Było mi o tyle łatwiej, że sporo spraw z Bogiem już uregulowałem. 24 stycznia 1993 r. wziąłem ślub kościelny z moją żoną. Wcześniej zawarliśmy tylko cywilny. Zacząłem codziennie chodzić na Mszę św. oraz regularnie się modlić. Zobaczyłem wtedy ile sił, ile wewnętrznego spokoju i radości daje bliskość Boga. Nie chciałem już z tego zrezygnować. Pokusa odeszła, a ja przekonałem się jaką moc ma różaniec. To w sumie tak, jakbyś do diabła strzelał z ckm-u.
- Jak często teraz się Pan modli?
- Jakieś trzy godziny dziennie. Wpierw na różańcu, na którym rano odmawiam wszystkie tajemnice. Później uczestniczę we Mszy św., przyjmuję Komunię. Idę na grób mojej zmarłej żony, tam też się modlę. W domu odmawiam Koronkę albo litanię i czytam Pismo Święte. Czasu starcza na wszystko, łącznie z odwiedzinami znajomych. Mój dzień rozpoczyna się o szóstej rano, a kończy o północy. Mając tyle godzin do dyspozycji, dużo można zrobić.
- Ta zmiana w podejściu do religii nie jest powodem drwin ze strony Pana znajomych?
- Wiem, że niektórzy czasem się podśmiewają, ale nigdy nie robią tego wprost. Mnie to jednak nie przeszkadza. Teraz widzę, jak „cieniutcy” są ci - co nie wierzą, ci - z którymi kiedyś piłem gorzałkę. Teraz sam siebie pytam „z kim ty człowieku piłeś?”. Od dziesięciu lat nie wziąłem alkoholu do ust, nie zapaliłem papierosa. Wszystko to odstawiłem jednego dnia. Oddałem się pod opiekę Matki Bożej. Powiedziałem: „Mateczko kochana, odrzuć ode mnie gorzałkę” i poskutkowało. W odróżnieniu od tych, którym się nie udało, ja nie tylko prosiłem, ale i modliłem się w tej intencji.
- Czemu zdecydował się Pan zupełnie zrezygnować z alkoholu?
Reklama
- Bo doszedłem do wniosku, że do niczego nie jest mi potrzebny. Wolę, żeby moim jedynym nałogiem była wiara w Boga - i nic więcej. Zresztą głupio byłoby mi, mając w sercu Pana Jezusa, iść do knajpy i utopić go w gorzałce. Zdecydowałem się więc na abstynencję.
- W życiu sportowym odebrał Pan szkołę Feliksa „papy” Stamma. Czy w tej szkole, pod okiem tego wybitnego trenera nie było miejsca na Boga?
- To nie tak. Stamm, Szydło, Zalewski - to byli ludzie bardzo religijni. Oni co niedzielę chodzili na Mszę św. Jak już szedłem do kościoła - to właśnie z nimi. Szczególnie z tego cieszył się nasz masażysta, wspomniany już, Stanisław Zalewski. Nigdy jednak nie starali się zmusić kogoś do uczestnictwa we Mszy św. Oni swoją postawą dawali przykład. Ja nie zawsze z tego korzystałem. Niekiedy wybierałem towarzystwo innych, przy których o Bogu można było szybko zapomnieć.
- W czasie swej bokserskiej kariery doświadczył Pan co znaczy podpaść władzy ludowej. Za pobicie milicjanta został Pan dożywotnio zdyskwalifikowany?
Reklama
- Nie tylko zdyskwalifikowany, ale i skazany. Dostałem wyrok za bójkę, którą sprowokował poszkodowany. Pech chciał, że był to milicjant. Nie miał munduru, ale wyraźnie szukał guza. Dla sądu nie liczyło się to, że facet był pijany, i że pierwszy uderzył. Chodziło o to, że podniosłem rękę na funkcjonariusza. Przez osiem miesięcy i dwa tygodnie byłem w zakładzie karnym. Zwolnili mnie wcześniej, choć miałem roczny wyrok. To była jedyna pociecha.
Do uprawiania boksu wróciłem po trzech latach przerwy. Gdy przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio dostałem powołanie do kadry, ciążyła na mnie jeszcze dyskwalifikacja. To powołanie to był test. „Sprawdzi się, to się zobaczy. Cienki będzie, to znaczy, że nie ma co tej dyskwalifikacji odwieszać”. Na zgrupowaniu „nasmarowałem” wszystkim sparingpartnerom i dyskwalifikację cofnięto. Wyjechałem na igrzyska, z których wróciłem ze złotym medalem.
- Finałowa walka na olimpiadzie w Tokio przeszła już do legendy. Pomimo złamanego palca nie tylko wytrwał Pan do końca pojedynku, ale i w nim zwyciężył!
- Już w pierwszej rundzie poczułem, że coś mi chrupnęło w dłoni. Podczas pierwszej przerwy powiedziałem o tym Stammowi. On był jednak tak podekscytowany walką, że nie zwrócił uwagi na moje słowa. Gdy po drugim gongu raz jeszcze mu to powtórzyłem, spytał się tylko, czy ma poddać walkę. Powiedziałem, że nie. Ostatnie trzy minuty zamierzałem wytrwać. Złamanego palca w prawej dłoni też nie oszczędzałem. Kontuzjowaną ręką dalej zadawałem ciosy. Warto było. Wygrałem, choć pokonałem Polaka. To wielu dziwi, ale mój przeciwnik reprezentujący sowieckie barwy - Rickardas Tamulis - miał polskie korzenie. Nawet po polsku do mnie zagadał. To jeden z nielicznych przypadków, gdzie dwóch Polaków występując w tej samej konkurencji, tak wysoko zaszło.
- Dziękuję za rozmowę.