Kiedyś człowiek bardzo powierzchownie i egoistycznie traktował sprawy religii. Wartość i przydatność religii oraz bogów określano wtedy niezawodnością i skutecznością ich protekcji, wyrażającą się w zwycięstwach na polach bitew, w dostatku życia codziennego i w spełnianiu się powierzonych ich opiece oczekiwań i potrzeb. Zwycięstwa i dobrobyt - potwierdzenie potęgi bogów i najważniejsze atuty w ich rywalizacji z innymi bogami.
Tak było kiedyś. A dziś? Niedawno przeczytałem w jakimś artykule, że ludzie przez cały tydzień pracują ubezpieczeni na życie doczesne, a w niedzielę ubezpieczają się na życie pozagrobowe. Postawa wiary - na wszelki wypadek. Nie wiem, czy „tam” coś jest, ale wolę się ubezpieczyć. A nuż okaże się, że tak? W ilu przypadkach wiary, zewnętrznie bez zarzutu, tkwi u jej podstaw takie właśnie uzasadnienie? Można to ująć jeszcze inaczej: co ja z tego będę miał?, co mi to da? O mały włos, a zapytałbym: za ile?
Spytałem niedawno młodzież, czy myśli o świętości?, jak się modli i w jakich okolicznościach? Dominowały odpowiedzi przeczące: „nie myślę, bo o świętości nie mówi się w domu, na spotkaniach koleżeńskich, w mediach”, „myślę o innych, sprawach, które mnie interesują i dotyczą”, „nie mam czasu”, „w kościele ludzie sprawiają wrażenie wciąż przygnębionych, choć przecież śpiewa się: każdy święty chodzi uśmiechnięty”, „modlę się najczęściej wtedy, gdy proszę, zapominam, by podziękować”, „większość Polaków to katolicy, chodzą do kościoła, modlą się, mówią, by kochać bliźniego, a codzienność wydaje się być inna”, „wokół tyle bałaganu, że już prawie zapomniało się, co to jest dobro”, „większość młodzieży pod wpływem słów księdza czy rodziców: jak to, nie byłeś w kościele?, widzi w Bogu nauczyciela. Rodzi się poczucie nakazu; w miarę gdy dorastamy, mówi się nam o Bogu «rózgą»”.
Mój Boże - jak tu tłumaczyć, że być świętym wcale nie oznacza być wrogiem wszystkiego, co ziemskie i doczesne. To znaczy być przyjacielem ludzi i współtwórcą ich dobra. Wzorem jest Chrystus, który sam uczy nas modlitwy. To On chce zawsze wznosić nas na swoje poziomy. On rozpoczyna z nami tę drogę ku górze - od spraw naszego życia i tworzących go potrzeb. Dlatego sprawę modlitwy Chrystus rozpoczyna od obrazów prośby i jej spełnienia. A każda prośba przedłożona Ojcu zostaje spełniona, tylko że owo spełnienie przekracza czasami wymiary naszego oczekiwania. Przecież i Chrystus prosił Ojca, by odsunął od Niego „kielich męki”, a otrzymał - zbawienie nas wszystkich.
Przytoczyłem młodzieży słowa zmarłego Papieża Jana Pawła II, który młodych nazywa „szczególnym darem Ducha Bożego dla Kościoła”, ukazując istnienie pewnej tendencji pesymistycznego oceniania młodych z powodu ich problemów i słabości, z jakimi zmagają się we współczesnym społeczeństwie. Młodzież ma się stawać „stróżami poranka” (por. Iz 21,11-12), zwiastującymi brzask nowego tysiąclecia. Stąd zadanie ukazywania młodym prawdziwych wartości i kształtowania właściwych postaw. Najważniejsze, by mieć świadomość własnej tożsamości i nie zniekształcać w sobie Bożego życia. Dopiero tam, po drugiej stronie życia, zobaczymy rezultaty wszystkich naszych modlitw. Tych dyktowanych nam codziennie przez zwyczajne życie - próśb o chleb powszedni dla siebie i innych, ale i tych, by wielbione było imię Boga, by realizowało się Jego królestwo, by spełniała się Jego wola.
Mówimy, że modlitwa jest wzniesieniem duszy do Boga, że jest rozmową z Bogiem, spotkaniem z Ojcem. To prawda. Ale rzadko mówi się, że w modlitwie człowiek spotyka się z sobą. Z Ojcem można rozmawiać w postawie prawdy o sobie. Dlatego w modlitwie człowiek staje wobec Ojca taki, jaki jest, świadom wszystkich blasków i cieni swojej osobowości.
Biegając, załatwiając, planując, zdobywając - jesteśmy jakby poza sobą, uwikłani w to wszystko, co nas otacza. Modląc się - jesteśmy z sobą, stoimy w obliczu prawdy o świecie, swojego nieśmiertelnego przeznaczenia - wobec niezgłębionej prawdy o Ojcu. Dlatego modlitwa ma sens.
Pomóż w rozwoju naszego portalu