Z ks. Sławomirem Sioką o duszpasterskich doświadczeniach w pracy na emigracji rozmawia Bożena Chojnacka
Bożena Chojnacka: - W jaki sposób znalazł się Ksiądz w USA?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ks. Sławomir Sioka: - Moim marzeniem była praca wśród Polonii. Tradycją kurpiowskiego regionu były i są nadal wyjazdy do Stanów Zjednoczonych. W Ameryce mieszka też część mojej rodziny. Po ukończeniu Seminarium i otrzymaniu święceń kapłańskich z rąk bp. Alojzego Orszulika pracowałem w parafii Szymonki. Jest to mazurska wioska leżąca niedaleko Mikołajek. Już po roku wyjechałem do Szkocji, żeby uczyć się języka angielskiego. Moją pierwszą amerykańską parafią był Lewiston w stanie New York. Tutaj poznawałem tajniki pracy duszpasterskiej w nowym dla mnie środowisku. Praca ta w głównej mierze polega na wychodzeniu do parafian, na przebywaniu z nimi, odwiedzaniu chorych w domach, szpitalach, placówkach opiekuńczych. Pełniłem funkcję wikarego, uczyłem katechezy w katolickiej szkole, ćwiczyłem swój angielski. Ktokolwiek przebywał poza granicami kraju wie, jak wielkim ograniczeniem jest nieznajomość języka i ile znaczy dla emigranta sprawne posługiwanie się językiem obcym.
- Te problemy ma już Ksiądz za sobą. Po 6 latach spędzonych w Lewiston, został Ksiądz skierowany do Nowego Yorku, a ściślej na Brooklyn, do parafii św. Franciszki de Chantale, która kolejno przechodziła z rąk wspólnoty irlandzkiej, włoskiej, by pozostać przy Polakach. Czy pobyt w tej parafii pozwolił na zrealizowanie wcześniejszych marzeń o pracy wśród Polonii?
- Na Brooklynie, w typowo polskiej parafii, do której należały osoby przyjeżdżające do USA za chlebem, zetknąłem się z typowymi emigracyjnymi problemami. Wierni spragnieni są duchowej podpory. Emigracja wiąże się dla nich z ogromnym stresem, barierą językową, kulturową, obyczajową, tęsknotą za krajem i rodziną. Ludzie potrzebują otuchy, wsparcia, dobrego, życzliwego słowa. Są poza krajem tymczasowo, chcą zarobić i wrócić do siebie. Może dlatego niezbyt angażują się w życie parafii.
Reklama
- Funkcja proboszcza w dwóch amerykańskich parafiach w Niagara Falls to kolejny etap doświadczeń amerykańskich. Ma Ksiądz do czynienia z inną Polonią. Co daje najwięcej satysfakcji?
- Po Brooklynie, po pracy z nową emigracją z lat 80. i 90., rozpocząłem duszpasterstwo z Amerykanami polskiego pochodzenia, osobami duchowo związanymi ze starą ojczyzną, ale na dobre osadzonymi w USA. Objąłem parafię pw. Trójcy Świętej z 1902 r., jedną z najstarszych w tym północnym rejonie stanu Nowy York, liczącą 360 rodzin i kolejną parafię pw. św. Stanisława Kostki z 1917 r. z 260 rodzinami. Dzięki ofiarności parafian kościoły te są restaurowane i utrzymywane. Parafianie wspierają kościół, do którego przynależą. Pragnieniem ich jest kultywowanie tradycji babć i prababć, które w poszukiwaniu lepszych warunków życia wyemigrowały z Polski na początku XIX w. Uprzemysłowiony rejon Bufflo przyjmował emigrantów licznie przybywających zza oceanu. Wnuczki i prawnuczki pionierów chcą brać ślub, chrzcić dzieci w kościołach budowanych przez ich przodków. Pragną kontynuować polskie, katolickie tradycje. Moi parafianie w Wielkim Poście śpiewają Gorzkie Żale, w maju Litanię Loretańską do Najświętszej Maryi Panny, a w październiku przychodzą na Różaniec. Popularna jest także święconka, która przyjęła się w parafiach amerykańskich. Przed Bożym Narodzeniem moi parafianie zakupują opłatki. W niedzielę odprawiana jest Msza św. po polsku. Cieszy mnie ludzka życzliwość, przywiązanie do parafii. Zawsze był w niej ksiądz polskiego pochodzenia. Od 22 lat organizowany jest dwudniowy piknik „Polka Festival”, w której bierze udział burmistrz miasta, na której nie brakuje polskich pierogów i gołąbków. Od 2 lat organizujemy również procesję Bożego Ciała z ołtarzami ustawionymi przy kościołach polskich, a także litewskim i irlandzkim. Satysfakcję daje mi zaangażowanie parafian.
- Dziękuję za rozmowę.