Tylko najstarsi mieszkańcy metropolii chicagowskiej zdają sobie sprawę, że nowoczesne budynki z reprezentacyjną fontanną na skrzyżowaniu ulic Milwaukee i Touhy, zaraz za cmentarzem św. Wojciecha, powstały w miejscu, które tak bardzo związane jest z historią chicagowskiej Polonii. Tam właśnie od 1911 r., przez ponad pięćdziesiąt lat, działał polski sierociniec. Powstał on niemałym wysiłkiem polskich emigrantów zachęcanych i wspieranych przez ówczesnych duszpasterzy polonijnych Kościoła katolickiego. Prawdopodobnie dzieło to jednak nie miałoby takiego rozmachu, gdyby nie determinacja ks. Pawła Rhodego, późniejszego sufragana chicagowskiego, dzierżącego palmę pierwszeństwa w amerykańskim polonijnym episkopacie.
Sierociniec ten nie był jednak pierwszą polonijną instytucją tego typu w Chicago. Pierwszy ośrodek opiekujący się sierotami działał bowiem już w latach 80. XIX w., powstały z inicjatywy i pod auspicjami niezwykle wpływowego zmartwychwstańca, proboszcza parafii św. Stanisława Kostki - ks. Wincentego Barzyńskiego. Funkcjonował on przy parafii św. Jozafata i oddany był pod opiekę sióstr Nazaretanek (kościół ten skupiał głównie Kaszubów; choć nadal istnieje, od dawna jednak już nie prowadzi się w nim polskiego duszpasterstwa). Od początku zdawano sobie jednak sprawę, że sierociniec ten, ze względu na niewielkie rozmiary, jest jedynie rozwiązaniem tymczasowym. A wraz z powiększaniem się chicagowskiej Polonii przybywało dzieci, które w wyniku wypadków przy pracy straciły oboje rodziców. Większość z nich przygarniała najbliższa rodzina, jednakże niemało było tych, którzy pozostawili swoich najbliższych za oceanem i musieli liczyć wyłącznie na pomoc obcych i społeczeństwa. Co prawda już od 1865 r. istniał dość duży sierociniec w Rosehill, ale należał on do Niemców i nie można było liczyć tam na wychowanie polskich dzieci w kulturze i języku ich rodziców. Z tych samych powodów polskim dzieciom nie mógł właściwie służyć założony siedem lat później niepolski sierociniec św. Józefa. Te podziały narodowościowe mogą obecnie dziwić w wielokultorowym Chicago, trzeba jednak pamiętać, że przez całe dziesięciolecia XIX, a nawet XX w. Kościół katolicki w Chicago i w Stanach Zjednoczonych zasadniczo zorganizowany był w oparciu o kryteria etniczne. I tak obok parafii polskich istniały parafie słowackie, czeskie, niemieckie, francuskie, chorwackie, litewskie i irlandzkie (tj. anglojęzyczne), i odpowiednio etniczne były cmentarze i inne instytycje kościelne.
W roku 1890 ks. Barzyński za aprobatą ówczesnego metropolity Chicago, abp. Patricka Feehana, na terenie swojej parafii, przy zbiegu ulic Division i Holt, wybudował czteropiętrowy budynek sierocińca. Pierwotnie miał być on utrzymywany przez polskie i czeskie parafie w Chicago, jednakże osiem lat później Czesi otworzyli własny sierociniec w Lisle. Z powodu zbyt wysokich kosztów utrzymania ochronki, wkrótce przeniesiono ją do domu opieki nad starszymi, prowadzonego przez siostry Franciszkanki bł. Kunegundy, zgromadzenie powstałe w Chicago z inicjatywy Józefy Dudzik. Cztery lata później postawiono tam nowy budynek z przeznaczeniem na sierociniec - St. Vincent Ferrer Orphanage. Pełnił on swoją funkcję do roku 1911 (sam budynek zburzono w 1960 r.).
Niestety, w roku powstania nowego sierocińca umiera legenda Chicago - ks. Wincenty Barzyński, niestrudzenie wspierający ochronkę. Wkrótce na chicagowskiej scenie pojawił się nowy orędownik sierot - ks. Paweł Rhode, młody proboszcz parafii św. Michała Archanioła na południu Chicago (właśnie z tego kościoła od kilku lat wyrusza piesza pielgrzymka do Merryville w Indiane). Ten zaledwie trzydziestoletni duchowny stanął na czele ruchu, którego zadaniem było nie tyle zapewnienie polskim sierotom opieki w dotychczasowej skali, ale powstanie instytucji charytywnej z prawdziwego zdarzenia z odpowiednim zapleczem i stałym źródłem utrzymania. Szczęśliwie idea nowego sierocińca znalazła silne poparcie ze strony abp. Jamesa E. Quigley, który to w lipcu 1906 r. zaprosił polskich proboszczów z Chicago na specjalne spotkanie w sprawie nowego sierocińca. Wkrótce wybrano zarząd, na którego czele stanął ks. Rhode, i zaczęto myśleć o sporządzaniu planów i wyszukaniu odpowiedniej lokalizacji.
Jako miejsce na nową ochronkę wybrano siedemnastoakrową działkę przylegającą do cmentarza św. Wojciecha, który należał do Czechów i do Polaków. Zarząd cmentarzy postanowił jednak przekazać plac za darmo, a ponadto z własnych funduszy wypłacił rekompensatę czeskim parafiom, które były współwłaścicielami cmentarza. Prowadzenia sierocińca podjęły się siostry Felicjanki - zgromadzenie powstałe w Polsce i niezwykle prężnie rozwijające się w Stanach Zjednoczonych.
Prace nad nową instytucją postępowały niezwykle szybko. Zapewne nie bez znaczena był fakt otrzymania przez Rhodego w 1908 r. sakry biskupiej. Jako chicagowski sufragan zaangażował on swoje wpływy i autorytet na rzecz nowej instytucji. Rzeczywiście, dzięki niemu i całej chicagowskiej Polonii idea zaczęła się pomału realizować. W 1910 r. rozpoczęto wznoszenie pierwszego budynku, a już rok później wprowadzili się do niego pierwsi pensjonariusze: 29 dziewcząt i 34 chłopców. Wkrótce wubudowano nowe pomieszczenia i uruchomiono szkołę zawodową oraz warsztaty, gdzie uczono między innymi krawiectwa, szewstwa, stolarstwa, ślusarstwa i drukarstwa. Wychowankowie mieli również do dyspozycji salę gimnastyczną i basen. W sierocińcu łącznie mogło przebywać 550 dzieci, a w razie potrzeby pomieszczeń starczało na kolejne 200.
Koszty powstania sierocińca były jednak ogromne. W 1915 r., kiedy to oficjalnie poświęcono cały kompleks, okazało się, że sama jego rozbudowa kosztowała 175 tys. dolarów, z czego 90 tys. nadal należało spłacać, co konsekwentnie czyniono w następnych latach. Sierociniec utrzymywał się głównie z góry ustalonych datków poszczególnych polskich parafii, dobrowolnych datków wiernych oraz z niemałych dotacji powiatu Cook. Przygotowywano się jednak na ewentualność utraty tego ostatniego źródła, tworząc tzw. fundusz żelazny, z którego odsetki miałyby gwarantować poprawne funkcjonowanie ośrodka.
Przez dziesiątki lat sierociniec dobrze spełniał swoją rolę. Wysiłek tysięcy Polaków, którzy sami musieli zmagać się z niełatwym losem emigranta, nie poszły na marne. Pomocy doświadczyły setki polskich sierot. Coraz bardziej było jednak widoczne, że cel, dla którego powołano tę instytucję, został wypełniony. W 1960 r. siostry Felicjanki zasygnalizowały kurii archidiecezjalnej o problemach związanych z prowadzeniem sierocińca. Budynki wymagały poważnych remontów, zaczęło również brakować sióstr do pracy w ośrodku. Ponadto, władze stanowe coraz mniej przychylnie patrzyły na dawniejszy sposób opieki nad sierotami, tj. wychowanie pod jednym dachem, preferując w zamian unieszczanie sierot w rodzinach zastępczych. Wszystkie te czynniki skłoniły ostatecznie archidiecezję do zamknięcia instytucji. Pozostałe dzieci przeniesiono do innych domów. Na miejscu sierocińca utworzono seminarium duchowne (college seminary) nazwane później Niles College. Dwadzieścia kilka lat później uczelnię tę zamknięto, a plac sprzedano pod obecne mieszkania.
Wielka szkoda, że budynki sierocińca - pomnika ogromnego wysiłku polskich katolików - przestały istnieć. Oprócz polskich kościołów w Chicago, to chyba najbardziej spektakularny przykład materialnego współdziałania Polaków.
Wartość tego wysiłku nie należy mierzyć jednak wyłącznie wielkością budynków i sumą na nie wydaną. Dzięki sierocińcowi polskie sieroty mogły wzrastać w atmosferze polskości i polskiej tradycji katolickiej. Chicagowska Polonia budując tę instytucję zyskała coś jeszcze: ewangeliczne przesłanie miłości uzyskało przez pomoc i datki na rzecz sierocińca bardzo konkretną postać. W wyniku działań na rzecz powstania i utrzymania tej instytucji kształtowała się wrażliwość na potrzebujących całych pokoleń chicagowskich emigrantów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu