Co prawda jest kilka prac dość znacznych rozmiarów, jednak większość to dzieła o miniaturowych wymiarach, kilkucentymetrowej długości jednego boku. Te najmniejsze dzieła, to grafiki, akwaforty czasem łączone z akwatintą. Nie tylko rozmiary decydują o percepcji odbitek. Autor jest zafascynowany szczegółem. Z wyraźną przyjemnością oddaje najmniejsze detale rzeczywistości. Czasem wygląda to tak, jakby się ścigał z Vermeerem van Delftem, którego Koronczarka od wieków jest niedościgłym wzorem drobiazgowości. Przypomina człowieka, który odnajduje się i realizuje w tak detalicznym hobby. Wszyscy słyszeliśmy o modelarzach, którzy wiele godzin dziennie poświęcają np. żaglowcowi, próbując go zmieścić do butelki.
Natomiast rzadko się zdarza by „hobbystą-detalistą” był artysta. Tych ostatnich zwykle cechuje nadzwyczajny rozmach, by nie powiedzieć rozrzutność. Płótna, jakich współcześni malarze używają, są najczęściej rozmiarów, które z trudem można przepchnąć przez drzwi, a pędzel węższy od ławkowca jest traktowany co najmniej pogardliwie. Tylko wtedy, w ich mniemaniu, jest szansa na „Wielką Sztukę”.
Nie wiem czy nadal uczniowie znają przyjemność z bazgrania po zeszytach. Choć to może nie jest rozrywka nazbyt godziwa i godna polecenia, można przecież w niej dostrzec ważny etap artystycznego rozwoju. Zresztą, chyba to bardziej godziwe zajęcie niż inne „artystyczne” wprawki na murach. Nie trzeba być prorokiem, by domyślić się, że szkolne zeszyty Zbigniewa Liwaka do najbardziej estetycznych z punktu widzenia pedagoga nie należały. Najwyraźniej jednak okazały się nieodzownym etapem jego artystycznej drogi. To, co plastyk czyni dzisiaj specjalnie się bowiem od tamtych czasów nie różni. Modyfikacji uległa nieco technika wymagająca dobrego graficznego warsztatu. Zresztą tylko „nieco”, ponieważ inne, pokazane na wystawie prace, w tym wypadku rysunkowe, są w sensie technicznym jak wykonane na nudnej lekcji matematyki lub fizyki. Uczenie można powiedzieć, że są w technice mieszanej, ale bardziej są one „szkolne” niż mieszane, skoro z użyciem takich środków jak długopis, pisak, ołówek, tusz... Również przyglądając się tym pracom (czyli wkładając nos między ramy), widzimy, że i styl pozostał poniekąd uczniowski. Wśród głębszych i dalszych przestrzeni i planów, fragmenty pejzażu, twarzy, ludzkie sylwetki, a wszystko wzbogacone bezładnymi plamami i kreskami. Trochę to niespójne, chaotyczne, niedokończone... zupełnie jak z ostatniej strony zeszytu jakiegoś ścisłego i bardzo nudnego przedmiotu. I widać też, że nie chodzi tu o „Sztukę Jakąś Bardzo Wielką”. Autor może trochę programowo, ale chyba bardziej dla przyjemności postanowił pozostać przy tym, co daje mu największą radość. A czego tak naprawdę nie sposób wyszkolić. To artystyczna, pierwotna przyjemność bazgrolenia, której nie nauczą nawet w najbardziej renomowanych akademiach..., choć w całkiem przeciętnych podstawówkach może tak.
Pomóż w rozwoju naszego portalu