Wyjeżdżając drugi raz do Kamerunu miałem pewne obawy, że utracę pierwszy i piękny obraz, który mi pozostał po pobycie w Bertoua w ubiegłym roku. Dwa razy nie można jednak wejść do tej samej rzeki. Podróż minęła bez większych zakłóceń, poza tym, że musiałem skoro świt udać się sam na lotnisko, zrobić dopłatę za nadbagaż i stać w niemiłosiernie długiej kolejce podczas przesiadki z jednego samolotu na drugi w Paryżu. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że na lotnisko w Yaounde wyszedł po mnie sam abp Roger Pirenne. Następnego dnia obiad spożyłem już w domu biskupim w Bertoua. Umieszczono mnie w pokojach gościnnych przy kurii biskupiej. Nazywają to Maison d’acueil. Można też nazwać małym hotelikiem kościelnym, prowadzonym przez siostry zakonne. Organizuje się tu rekolekcje, szkolenia, kursy, mogą się tu również zatrzymać przejezdni goście. Dostałem jeden z lepszych pokoi o podwyższonym afrykańskim standardzie: mam własną toaletę i prysznic, jak się później okazało z ciepłą wodą.
Seminarium jest pełne. Znajduje się w nim ponad stu kleryków. Będę musiał tu dojeżdżać motorkiem, ponieważ znajduje się ono na skraju miasta, kilka kilometrów od centrum. Motorek to rodzaj tutejszej jednoosobowej taksówki. Idzie się ulicą, delikatnie daje się znak ręką i natychmiast motorek jest obok; wsiada się, jedzie, mocno trzyma kierowcy i modli się żarliwie, aby się nic nie stało po drodze. W tym roku będę wykładał mariologię dla dwóch połączonych roczników teologii.
Sytuacja w Kamerunie od ubiegłego roku jakby się pogorszyła. Wszyscy narzekają na brak pieniędzy. Biednych ludzi jakby przybyło. Może jest to subiektywne wrażenie, ponieważ w ubiegłym roku mieszkałem poza miastem, nieco odseparowany od centrum życia. W centrum diecezjalnym znajduje się zespół szkół katolickich, gdzie uczy się ponad tysiąc, a może dwa tysiące dzieci i młodzieży. Gimnazjum nosi imię pierwszego biskupa tego regionu J. Teerenstra. Życie zaczyna się tu wcześnie. Spotykamy się na wspólnej modlitwie w kaplicy abp. Rogera o 6. rano, potem jest Msza św. i śniadanie. Po 7. obserwuję uczniów biegnących charakterystycznym, tanecznym krokiem do szkoły. Brama zamykana jest o 7.30. Niestety, zawsze widzę mały tłumek spóźnialskich, który czekapokornie na pozwolenie wejścia po odbyciu odpowiedniej „pokuty”. Uczniowie noszą pewien rodzaj mundurków oraz kryte buty. Bez butów nie można chodzić do szkoły. W końcu jest to elitarna placówka. Pewnego razu Ewa przyprowadziła malutkiego chłopczyka. Płakał i nie chciał iść do szkoły. Trudno go było zrozumieć. Ostatecznie okazało się, że goryl proboszcza zerwał się poprzedniego dnia z uwięzi i wpadł do przedszkola pełnego dzieci. Mały chłopczyk powtarzał: nie pójdę do szkoły, bo tam jest małpa.
Ewa odpowiada za koordynację służby zdrowia w diecezji Bertoua. Przez jej biuro przewija się jednakże wielu ludzi, którzy bezpośrednio u niej poszukują pomocy. Pewnego wieczoru udaliśmy się do małego domku niedaleko kurii. Spotkaliśmy tam matkę z grupką drobiazgu, małych, boso biegających dzieci. Ojciec zmarł w ubiegłym roku na gruźlicę. Najstarsza córka, lat kilkanaście, odkryła, że jest w szóstym miesiącu ciąży. Gdzie jest ojciec dziecka? - pytamy. Gdzieś jest w mieście. Życie jest piękne, dopóki żyjemy i jesteśmy zdrowi. Następnego dnia małoletnia matka urodziła wcześniaka, następne dziecko, następny obywatel. Miejmy nadzieję, że go przynajmniej zarejestrują w urzędzie. W niedzielę udaliśmy się z biskupem do jednej z parafii na zakończenie pielgrzymki dzieci. Prezydent miasteczka zwierzył się, że jest wiele niezarejestrowanych dzieci. Brakuje sekretarki, aby wprowadziła dane.
Pielgrzymka dzieci robi wrażenie. Kościół jest pełny. Dzieci śpiewają pełnym głosem, po francusku i w swoim rodzimym języku. Msza św. trwa trzy godziny. Eucharystia sprawowana jest po francusku. Większość śpiewów wykonywana jest w językach lokalnych. Również kazanie Biskupa jest tłumaczone na język baja, którym porozumiewają się tutejsi ludzie. Człowiek zwraca się do Boga w swoim matczynym języku, w języku serca. W wielu krajach afrykańskich trwają wysiłki, aby przetłumaczyć Pismo Święte oraz księgi liturgiczne na język lokalny. W Kamerunie jest to bardzo trudne. Używanych języków lokalnych jest ponad sto. Pierwsi misjonarze, spirytyni holenderscy, przetłumaczyli Biblię i teksty mszalne na język eondo, którym mówi się w stolicy. W innych rejonach jest dużo trudniej. Najgorzej jest zaś na wschodzie, bo tu misjonarze dotarli stosunkowo niedawno, a region jest biedny i słabo rozwinięty gospodarczo. Ludzie są spragnieni strawy duchowej.
Kościół w Afryce, także w tym regionie Kamerunu, przez ostatnie lata zajmował się w dużej mierze sprawami socjalnymi. Budował szkoły, szpitale, ośrodki zdrowia, stacje misyjne, uczył ludzi uprawy roli, zakładał plantacje i hodowle. Kosztowało to ludzi Kościoła, białych misjonarzy, wiele wysiłku i pieniędzy. Ile z tego dziś pozostało? Trudno policzyć i trudno spodziewać się natychmiastowych owoców ich działania.
Niewątpliwie biały misjonarz, a zwłaszcza siostra zakonna cieszą się wielkim szacunkiem w tutejszych społecznościach. Przekonałem się o tym, podróżując trochę po Kamerunie. Jeżeli w samochodzie jest siostra zakonna, nie ma takiej bariery, przeszkody (w każdej większej wiosce stoi policja i zatrzymuje samochody), której nie dałoby się pokonać. W ten sposób mam zbyt piękny obraz Kamerunu. Prawdziwy poznałbym, gdybym podróżował jednym z małych autobusów, który wypełniony jest szczelnie ludźmi, towarem, a nawet zwierzętami. Autobusem, który odjeżdża jak ma komplet pasażerów i po laterytowej, tarkowanej drodze sunie z prędkością kamikadze, z otwartymi szybami, pozostawiając za sobą długą smugę czerwonego pyłu.
W ostatnim tygodniu mego pobytu w Kamerunie postanowiłem dołączyć się do polskich misjonarzy diecezjalnych - fidei donum, którzy mieli w tym czasie swoje coroczne spotkanie. W tym roku udali się na północ, a nawet na ekstremalną północ. Dla nas, w Polsce, północ kojarzy się z biegunem, mrozem i lodem. Nic bardziej mylnego. Im bardziej na północ, tym bardziej sucho, gorąco, stepowo. Pojechaliśmy zobaczyć dzikie zwierzęta w Narodowym Parku Waza. Widzieliśmy więc: słonie, żyrafy, dziki, antylopy, małpy i różne ptaki. Przeżyliśmy wspaniałe safari. Spotkaliśmy też licznych misjonarzy. Na północy pracuje wielu polskich oblatów. Budują i pracują w dużym sanktuarium maryjnym w Figuil. Przyjęli nas bardzo gościnnie, szczególnie o. Piotr - przełożony wspólnoty. Praca duszpasterska w tym regionie jest bardzo trudna, ponieważ jest tu wielu muzułmanów i trzeba się z nimi liczyć. Ten region Kamerunu także jest biedny, ludzie tu ciężko pracują na roli, aby przeżyć, ponieważ ponad pół roku trwa pora sucha i wszystko wysycha na popiół. Jest to region dużych kontrastów, są ludzie bardzo biedni oraz bardzo bogaci. Regionalni wodzowie noszą tytuł królów - lamido i są bardzo szanowani przez tutejszych mieszkańców. W Ngaundere siostra Tadeusza (dominikanka) zaprowadziła nas, do tamtejszego lamido. Zwiedziliśmy jego pałac, zrobiliśmy pamiątkową fotografię. Był dla nas grzeczny. Na koniec uiściliśmy stosowną opłatę.
W tymże mieście zwiedziliśmy też pałac tamtejszego bogacza - mały wersal: własny meczet, basen, piękny ogród i cztery domki dla żon wraz z salą porodową. Kamerun - kraj wielkich kontrastów. Pałac, a obok lepianki z gliny. Polscy misjonarze skarżą się, że wśród ludzi panuje ogromna zazdrość, krewni i znajomi potrafią wszystko odebrać temu, kto się czegoś dorobił. Jest jakaś zła solidarność w dół, aby nikt z piekielnego kociołka się nie wydostał. Wśród mieszkańców panuje też wiele zabobonów. Pałacu bogacza, oprócz strażników, pilnuje gri-gri - zaczarowane rogi barana. Każdy z misjonarzy miał już jakieś doświadczenie obrabowania. Do kradzieży trzeba się w pewien sposób przyzwyczaić. Jak ktoś powiedział: jeżeli cię okradli, to się ciesz. To znaczy, że jesteś tym ludziom jeszcze potrzebny, użyteczny, oni po prostu obsłużyli się u ciebie tak, jak umieli.
Po powrocie do Polski wielu znajomych z przekąsem pytało mnie: czy cię jeszcze nie zjedli? Faktycznie, dawniej w regionie, w którym przebywałem byli kanibale. Mówi się jednak, że po pierwsze białe mięso jest zbyt słodkie i niesmaczne. Po drugie, małe dzieci w Afryce straszy się białym człowiekiem, który przyjdzie i zje niegrzeczne dziecko. Nasłuchałem się o tym licznych opowieści. Sam zaś, jeszcze na lotnisku, spotkałem małą dziewczynkę, która nie mogła ode mnie oderwać przerażonego wzroku. Chociaż na ulicy i na targu zaczepiano mnie: ty, biały, to ludzie w zasadzie są przyjaźnie nastawieni. Nauczyłem się też witać po kameruńsku: bierze się duży zamach ręką, mocno się uderza dłonią w dłoń, delikatnie spuszcza uścisk dłoni i kończy pstryknięciem palców, a wszystko to okraszone gromkim, żywym śmiechem. Często widziałem tak witających się ludzi na ulicy.
Moi koledzy, młodzi misjonarze, zadawali sobie pytanie, co mają robić? Jaką działalność podjąć? Jak pomóc ludziom głębiej uwierzyć w Chrystusa? Ich zadanie nie jest łatwe. Stoją przed wieloma trudnościami: osamotnienie, liczne choroby tropikalne, brak środków materialnych, częste niezrozumienie, etc. Nie poddają się jednak i trwają nadal. Mówią, że chyba są już ostatnimi misjonarzami, ponieważ idzie nowe pokolenie kameruńskich księży, którzy kształcą się w tamtejszym seminarium. Diecezje są małe, ludzi jest niedużo, a powołań do kapłaństwa stosunkowo wiele. Widocznie przyjdą na powrót do Europy, by ją na nowo ewangelizować.
Pomóż w rozwoju naszego portalu