„Katolicyzm jest fundamentem dla struktury rodziny w Polsce, a więc, jeśli w rodzinie pojawi się przemoc, to ten katolicyzm jest w pewien sposób z nią związany.” To karkołomne z logicznego punktu widzenia zdanie pochodzi z jednej z wypowiedzi Magdaleny Środy, filozofa i członka rządu odpowiedzialnego za równość kobiet i mężczyzn. Właściwie moglibyśmy na podobne wypowiedzi pani Środy nie zwracać uwagi. Przyzwyczailiśmy się bowiem do nich. Każdy uczestnik życia akademickiego zna wiele podobnych twierdzeń, formułowanych często znacznie ostrzej. Zatem: nic nowego. A jednak. Po raz pierwszy twierdzenie tego typu pojawiło się w wypowiedzi członka rządu. To, co różni laiccy intelektualiści, publicyści i feministyczni aktywiści mówili od dawna, zaczyna funkcjonować w życiu politycznym. Pani Środa, sama uczestnicząca aktywnie w życiu intelektualnym naszych elit, złamała ważne tabu, oskarżając obyczajowość, kształtowaną przez naukę Kościoła, o zło społeczne. Warto więc czytelnikom zwrócić uwagę na pewną obsesję, która od dawna ogarnia intelektualistów, a teraz przedostaje się do szerszej świadomości społecznej.
Otóż znaczna część elit intelektualnych ogarnięta jest trudną do zrozumienia antyklerykalną obsesją. Antyklerykalizm nie oznacza tu tylko niechęci do kleru (na co wskazywałaby etymologia), ale także niechęć do tego, co owe elity uważają za Kościół. Otóż jest on dla nich tajemniczą organizacją, w której nie respektuje się wolności obywatelskich. Zgodnie z tą wizją, w Kościele, po pierwsze, nie na wolności słowa, ponieważ poszczególni teologowie są dyscyplinowani przez Watykan; po drugie, nie ma demokratycznej struktury władzy, a papiestwo uchodzi za ostatnią w świecie zachodnim monarchię absolutną; wreszcie, po trzecie, nie szanuje się równości wszystkich ludzi. I takiej wspólnoty natrętni demokratyzatorzy wszystkiego woleliby nie widzieć. Pomijając już zreferowaną powyżej fałszywą wizję Kościoła, zadziwia fakt ideologicznego zacietrzewienia opisywanych elit. Chciałyby one, aby rewolucja francuska przemogła bramy Kościoła i by przystosował się on wreszcie do funkcjonowania w nowoczesnym społeczeństwie. A najlepiej byłoby, gdyby uległ ewolucji, która przekształciła niektóre z liberalnych wspólnot protestanckich w kółka wzajemnej adoracji. I tu wcale nie chodzi o to, aby Kościół nie wypowiadał się w sprawach politycznych, bowiem jego upolitycznienie jest pożądane, oczywiście, o ile to nauczanie jest zgodne z aktualną polityką państwa. Owe elity, tak chętnie szarżujące pojęciem tolerancji, nie mogą znieść nauki zupełnie różnej od tej, którą same uznają za stosowną.
Bo o co innego mogło chodzić minister Środzie, gdy oskarżyła Kościół o zgubny wpływ na obyczaje? Na pewno nie o to, że Kościół wysyła specjalne bojówki służące do bicia kobiet. Z pewnością nie zasugerowała także, iż Kościół nawołuje mężczyzn do tego, by po powrocie do domu dali upust swojej agresji i katowali małżonki. Powiedziała dokładnie „Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki, poprzez kulturę, która jest silnie oparta na religii”. Czymże są te „pośrednie związki”? Zgodnie z komentarzem samej pani minister, chodzi m.in. o to, że Kościół broni tradycyjnej wizji rodziny - jak to się mówi: „patriarchalnej” - która - wg niej - jest zniewoleniem i upodleniem kobiety. I tutaj widać wyraźnie, że albo pani profesor jest zupełnie oderwana od ziemi, albo kieruje się złą wolą.
Przede wszystkim, chrześcijaństwo nie niesie ze sobą degradacji kobiety. Nastanie ery chrześcijańskiej oznaczało uwolnienie kobiet spod okrutnej nieraz dla nich obyczajowości rzymskiej. Chrześcijaństwo uwzniośliło rolę kobiety, dzięki postaci Maryi. Wprawdzie feministki twierdzą, że to właśnie Maryja jest wzorcem zniewolenia kobiet, ponieważ uczyniono z niej służącą (służebnicę Bożą - ancilla Domini), ale każdy, kto choć trochę zna teologię, wie, że to pojęcie oznacza uprzywilejowanie Matki Bożej, a nie jej degradację. I właśnie taki wzorzec uwznioślonej niewiasty przekazuje tradycja chrześcijańska. Co więcej, każdy katolik, także mężczyzna, powtarza w modlitwie słowa „Ecce ancilla Domini” („Oto ja, służebnica Pańska”).
Św. Ambroży, jeden z Ojców Kościoła, postawionego teraz w stan oskarżenia, nawoływał mężczyzn: „nie jesteś jej panem, lecz mężem, nie służącą otrzymałeś, ale żonę... Odpłać życzliwością za życzliwość, miłością za miłość”. Ten cytat, z którym zgodziłaby się każda feministka, świadczy o tym, że Kościół od początku zmagał się z problemem przemocy wobec kobiet. I to nie on podsycał do agresji, ale - przeciwnie - próbował zmienić nieludzką obyczajowość chrystianizowanych ludów. Sposobem na ucywilizowanie relacji małżeńskich stała się dojrzewająca stopniowo teologia rodziny, która pozwalała zebrać wszystko to, co łączy się ze związkiem kobiety i mężczyzny, w sferę ludzkiej odpowiedzialności przed Bogiem. Zatem chrześcijaństwo odpowiada na problem agresji w relacjach małżeńskich. Nawołuje do poważnego traktowania związku kobiety i mężczyzny - stąd podtrzymanie zakazu cudzołóstwa oraz zaostrzenie kwestii nierozerwalności małżeństwa. Odpowiedzią na brak porządku powinno być wprowadzenie porządku. To proste i oczywiste zdanie tłumaczy, dlaczego Kościół tak bardzo obstaje przy rygorystycznym przestrzeganiu głoszonej przez siebie nauki. A czymże innym jest problem agresji, jeśli nie skutkiem moralnego nieporządku w relacjach międzyludzkich?
Tak więc Kościół nie pozostaje bierny na przemoc w rodzinie, ale daje na nią receptę inną, niż oponenci. Środowiska lewicowych elit chciałyby bowiem uleczyć sytuację w rodzinach przez rozluźnienie relacji małżeńskich (etyczne przyzwolenie na rozwód) i osłabienie indywidualnej odpowiedzialności małżonków za własne czyny (antykoncepcja i aborcja). Problem nie leży więc w tym, że Kościół przyzwala na przemoc, ale że śmie zaproponować lekarstwo inne, niż chciałaby lewica. Co więcej, Kościół naucza, że lewicowe osłabianie więzi rodzinnych napędza spiralę przemocy, ponieważ prowadzi do instrumentalnego traktowania małżonków przez samych siebie. Żona przestaje być towarzyszką na całe życia, a staje się instrumentem spełnienia wybranych potrzeb.
Lewica ma zatem poważny problem. Jak głosić rozluźnienie obyczajowe, a jednocześnie walczyć z obyczajowymi nadużyciami? Najłatwiejsze w takiej sytuacji jest odwrócenie się od problemu i poszukanie sobie wroga. Niniejszym się to czyni.
Pomóż w rozwoju naszego portalu