Reklama
Przed konfesjonałem o. Kazimierza Kraśniewskiego w kościele
Ojców Jezuitów przy ul. Sienkiewicza 60 ( na lewo, tuż za ołtarzem
bocznym Matki Bożej Ostrobramskiej), zawsze są kolejki. Można w nich
spotkać przedstawicieli wszystkich stanów Kościoła i wszystkich grup
społecznych. Obok kapłanów i sióstr zakonnych czekają zgodnie dzieci
i dorośli, starzy i młodzi. Wszyscy pragną przez posługę wiernego
kapłana dostąpić łaski pojednania i odpuszczenia grzechów. Tak jest
od września 1965 r., gdy o. Kazimierz został decyzją przełożonych
zakonnych skierowany do pracy w łódzkiej parafii Najświętszego Imienia
Jezus jako wikary. Wcześniej, po święceniach kapłańskich pracował
dwa lata w Kaliszu i rok w Gdyni, a także odbywał probację przed
złożeniem ostatnich ślubów w Czechowicach-Dziedzicach. W Łodzi, poza
obowiązkami w parafii, pracował jako katecheta do czasu, gdy po odejściu
na emeryturę ks. Pniewskiego, objął po nim wakujące miejsce kapelana
w Szpitalu im. Ludwika Pasteura (dawniej i od bieżącego roku ponownie,
noszącym imię Świętej Rodziny).
Funkcja tymczasowa, przydzielona przez ówczesnego superiora,
o. Stefana Dzierżka SJ, by zadośćuczynić prośbie bp. Józefa Rozwadowskiego
o przejęcie przez Jezuitów posługi w tym szpitalu, tak przylgnęła
do o. Kazimierza i tak bardzo odpowiadała jego głębokiej, serdecznej
potrzebie poświęcenia się dla chorych, że wytrwał w niej 31 lat.
I gdyby nie własne fizyczne niedomaganie, najpewniej nie porzuciłby
jej przez długie jeszcze lata. Konieczność rezygnacji z tej funkcji
o. Kazimierz Kraśniewski przyjął jako wolę Bożą i jako wyrzeczenie
ofiarowane
Jezusowi, gdyż, jak mówi: "każde dobro musi być okupione
ofiarą". 2 września br. pożegnał się z siostrami Świętej Rodziny
z Bordeaux, z lekarzami i chorymi w szpitalu przy ul. Wigury i przez
nich został pożegnany serdecznie i ze łzami w oczach. Będzie miał
teraz więcej czasu, by służyć chorym duszom w sakramencie pojednania.
Ponad pół wieku na Bożej służbie
Reklama
Chciał być bogaty, sławny i wielki. Chciał powiększać ogrodnictwo ojca i hodować rośliny. Dlatego wstąpił do I klasy średniej szkoły ogrodniczej w Toruniu. Nic nie zapowiadało zmiany w jego życiu, aż do czasu, gdy usłyszał wewnętrzny głos, który go napominał: Ty chcesz być bogaty, sławny i wielki, a czy może człowiek coś bardziej szlachetnego uczynić, jak życie oddać za braci...! W lutym 1947 r. w miesięczniku Rycerz Niepokalanej obok fotografii o. Maksymiliana Kolbego przeczytał krótki artykuł pt. Ofiara miłości. Zapragnął jak on zostać franciszkaninem. Polecono mu najpierw skończyć szkołę. Chciał wstąpić do mniejszego Seminarium Ojców Redemptorystów w Toruniu, które, niestety uległo rozwiązaniu, ponieważ państwo przejęło budynek Seminarium, by otworzyć w nim Liceum Elektrotechniczne. Wtedy prawie zrezygnował. Tylko codziennie przed lekcjami uczestniczył w Eucharystii w znajdującym się nieopodal Gimnazjum i Liceum Ogrodniczego kościoła Ojców Jezuitów pw. Świętego Ducha w Toruniu. Prosił, by Matka Boża, do której miał wielkie nabożeństwo, utorowała mu swoim wstawiennictwem drogę do Towarzystwa Jezusowego. Nadarzyła się okazja, by podjąć w tym kościele pracę zakrystianina i kontynuować naukę w systemie wieczorowym. Skwapliwie skorzystał z tego. Zamieszkał u Jezuitów i nigdy już ich nie opuścił. 10 czerwca 1950 r. wstąpił do nowicjatu w Kaliszu, 22 sierpnia 1960 r. przyjął święcenia kapłańskie, 2 lutego 1966 r. złożył śluby wieczyste. Do Łodzi przyjechał w 1965 r. Mieszka tu i pracuje w Bożej winnicy do dziś.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Chorzy są moją drogą do nieba
O. Kazimierz zawsze pragnął wypełniać dla Jezusa posługi wymagające poświęcenia. Chciał iść na pierwszą linię frontu, na misje do Afryki. Nie dostał paszportu. Gdy więc zgłosił się do przełożonego z prośbą, by to właśnie jego uczyniono kapelanem szpitalnym, był pewien swojej decyzji. Nie ma przypadków. Młody i zdrowy niewiele wtedy wiedział o rzeczywistości choroby i cierpienia, ale pragnął wieczności w niebie. Wiedział, że kiedyś i jego zdrowie podupadnie, życie schyli się ku końcowi. Chorzy, do których szedł, poprzedzali go na drodze do ostatecznego spotkania z Bogiem. Chciał im pomagać, przygotować jak najlepiej na to najważniejsze spotkanie. Lubił chorych i oni go lubili. W Szpitalu im. Pasteura, założonym przed wojną przez Zgromadzenie Sióstr Świętej Rodziny z Bordeaux, w którym siostry zawsze pracowały, chorzy mieli łatwiejszy dostęp do świętych sakramentów i praktyk pobożnych. Ze względu na obecność sióstr zawsze celebrowano tu Mszę św. w szpitalnej kaplicy. Gorzej było w niektórych szpitalach nowych, gdzie nie przewidziano miejsca na kaplicę, gdzie w latach PRL-u nie było oficjalnej posługi kapelana. Przepisy zezwalały jednak na indywidualne wizyty księdza i udzielanie sakramentów. Tą nieoficjalną drogą o. Kraśniewski wkroczył 8 grudnia 1970 r. jako kapelan do Szpitala Onkologicznego, a później, dokładnie 1 maja 1973 r., do Wojewódzkiego Szpitala im. M. Kopernika. Wiele zależało od ordynatora oddziału, jeśli był człowiekiem odważnym i wrażliwym na religijne potrzeby chorych, można było nawet wystawić jasełka na szpitalnym korytarzu, jak to miało miejsce na onkologii. O. Kazimierz z nieukrywanym wzruszeniem wspomina te półkonspiracyjne spotkania z chorymi, Liturgie w szpitalnych salach, rozmowy. Jak wielkie było zapotrzebowanie na ten rodzaj posługi, niech świadczy fakt, że przez kilka lat o. Kazimierz był kapelanem w pięciu łódzkich szpitalach. Spalał się w tej posłudze i nie mogło to pozostać bez wpływu na jego własne zdrowie.
Łaska cierpienia
W lutym 1985 r. - pierwszy zawał serca, 11 listopada tego samego
roku, drugi. O. Kraśniewski siedmiokrotnie, w sumie przez wiele miesięcy
był pacjentem szpitali, w których posługiwał, najpierw w "Koperniku",
później "u Pasteura". Doświadczył, czym jest choroba i przyjął ją
jako wyraz Bożej woli. Sobie samemu, tak jak wcześniej podopiecznym,
tłumaczył, że dla miłującego Boga wszystko wychodzi na dobre, że
choroba przynosząc doświadczenie słabości i bezsilności, zwraca człowieka
ku Bogu, uczy go zaufania w Bożą Opatrzność i Miłosierdzie. I wierzył
w to głęboko. Ten, który go powołał na swojego towarzysza - Jezus
Chrystus dopuścił jednak jeszcze większe cierpienie. 3 czerwca br.
w I piątek miesiąca, gdy szedł z Panem Jezusem do chorych, sam ciężko
zaniemógł - na tle powikłań cukrzycowych opanowały go straszne bóle
nogi. Znowu prawie 3 miesiące przebywał w szpitalach Świętej Rodziny,
św. Jana Bożego i ponownie Świętej Rodziny. Przyszły bóle tak wielkie,
że na krótkie chwile pogrążały cierpiącego w zwątpieniu, w poczuciu
opuszczenia, w pragnieniu, by życie już się skończyło. Kryzys minął.
Minęły duchowe ciemności. Pozostała słabość fizyczna i niesprawność,
która nie pozwala na większy wysiłek.
O. Kazimierz Kraśniewski, zawsze czynny i niezmordowany,
gotowy o każdej porze dnia i w nocy biec do chorego, przyjmuje swoją
chorobę jako czas łaski. Czas najlepszy, by przygotować się na drogę
do Pana. Nie zmarnować ani chwili cierpienia, ofiarowując je jako
wynagrodzenie za swoje grzechy, za innych, za świat, za ofiary straszliwego
zamachu w Stanach Zjednoczonych. Coraz częściej myśli o tym, co powie
Jezusowi, gdy przed Nim stanie, co sam usłyszy z ust Pana... Pielęgnuje
w sercu wdzięczność dla wszystkich chorych, których w ciągu kilkudziesięciu
lat spotkał. Wdzięczny jest za wszystkie chwile rozmowy o Bogu, o
miłości, o życiu wiecznym, za każde świadectwo wiary i nadziei.
Z pewnością chorzy, którzy poznali kiedyś o. Kraśniewskiego
i doświadczyli jego duchowej opieki, także o nim pamiętają i otaczają
go swoją modlitwą - niezależnie od tego, czy pielgrzymują wciąż po
ziemi, czy przebywają już w Domu Ojca.
A my, życzymy Drogiemu Ojcu zdrowia i mocy Bożej, by
na wiele jeszcze lat mógł pozostać szafarzem Bożego Miłosierdzia
zza kratek konfesjonału.