W rozbolałego serca żywą księgę
Zapisz na zawsze słowa takiej treści:
Jak ruda w ogniu znajduje potęgę
Oczyszczającą, tak człowiek w boleści
(Kasprowicz)
Reklama
Już jutro staniemy zadumani nad mogiłami tych, którzy jeszcze nie tak dawno byli z nami. Wcześniej w naszych parafialnych świątyniach zaniesiemy ich na Pański ołtarz dziękując Panu, że nam ich dał. Jak
bukiet najwspanialszych kwiatów położymy obok pateny całą pamięć ich życia i wdzięczność za dobro doświadczone od tych, których życie się zmieniło, ale nie skończyło. Tę wiarę wyrazimy w naszym darze
Eucharystii, by Ten, który przyszedł, byśmy życie mieli i to mieli w obfitości, udzielił tego daru najpełniejszego życia im, którzy żyją w naszej wdzięcznej pamięci i w miłosiernym uścisku miłującego
Boga.
Spełniając braterską powinność wobec tych, którzy podobnie jak ja uczestniczą w Chrystusowym kapłaństwie, chciałbym wraz z Wami, drodzy Czytelnicy, wśród których są rodzice i krewni moich zmarłych
Braci, zadumać się nad przemijającym czasem, który swoim wartkim nurtem porywa z naszego grona kolejnych kapłanów. Jedni odeszli w ciągu minionych kilku miesięcy jak pochylone pod ciężarem owoców drzewa,
inni jakby zadziwieni, że jeszcze czas, jeszcze nie pora, owoce po ludzku patrząc jakby niedojrzałe. Ale to On Pan Życia i Śmierci ocenił ich owocowanie i znalazł godnymi daru odpoczynku. Kiedy ta wieść
do nas dociera dominuje żal, czasem z Bogiem prowadzony dialog ze słowem kluczem - dlaczego. Oddajmy głos poetce i zadumajmy się nad słowami poetyckiego kunsztu, które zainspirowała śmierć kapłana
właśnie.
Później już nie zostanie nic
prócz łez tańczących bezradnie.
Ktoś przerwał snującą się nić
i serce przeżyte kradnie
spojrzenie ku słońcu się skrada
przy trumnie stuła i mszał
i pusty kielich...
Ostatnia kropla upada.
Płomień zabłysnął i zgasł
lament snujących się cieni
życie wpisane w przestrzeń i czas,
bez czasu i bez przestrzeni
Justyna (27.10.1993)
Historię płomieni kapłańskich serc chciałbym zatrzymać w kadrze tego cyklu. Może stanie się pamiątką dla potomnych.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Był słoneczny czas pątniczej radości. Śpiew, chwile odpoczynku i żartów, które niosły się gwarnie znad zmęczonych i obsypanych pęcherzami stóp. I wtedy, kiedy już w zasięgu wzroku była Górka Skłonu dobiegła
wieść o śmierci ks. prał. Ludwika Dyszyńskiego (1908-2004). To niemożliwe... kołatało się w mojej głowie. Mogli umrzeć wszyscy, ale nie Dyszyński - myślałem wspominając całe swoje życie, które było
nasycone jego obecnością. Najpierw pietyzm ministranckiego spojrzenia, kiedy przyjeżdżał w prałackich strojach wraz z innym prałatem - ks. Hołubem. Potem owe pamiętne prymicje, kiedy jowialnie chwalił
parafian za te dwa powołania, których spełnienie w święceniach obchodziliśmy roku 1979. Owe żarty, kiedy spotykaliśmy się na tak umiłowanym brydżu w czasach przerw semestralnych podczas lubelskich studiów.
Wreszcie owe „koleżeńskie” poufałości, do których sam zapraszał żartując, o widzisz tyś też prałat, i jego napomnienia, że nie szanuję stroju i chodzę - jakbym słyszał głos Metropolity
- jak łachmyta. I moje przekorne prośby, by nie donosił, że znowu w Radymnie na prymicjach byłem bez prałackiego stroju. Nie mógł umrzeć, kołatało się w myślach, bo przecież jeszcze kilkanaście
dni temu przy jakiejś okazji w Domu Biskupim otrzymał publiczny „nakaz” Metropolity - „Niech ksiądz prałat nie waży się odpuszczać z setki”. A jednak tego rozkazu moja, ni
twoja wola nie posłucha. Nie chciał świętować swojego jubileuszu stulecia życia na tym padole, bo rzeczywiście doczekał sędziwego wieku, który mierzy się powtarzaną często maksymą - naprawdę jesteś
sędziwy, kiedy nie masz w pobliżu nikogo, do kogo mógłbyś powiedzieć - pamiętasz. Tak, niewielu już takich było. Zatem odszedł spokojnie do grona tych, którzy pamiętali i tam będzie owe wesele matuzalemowych
urodzin.
Nie byłem na pogrzebie. Pielgrzymkowy dzień był moją modlitwą. I nie tylko za niego. Ale oddajmy na chwilę głos ks. Hazikowi, i wsłuchując się w słowa homilii wypowiedzianej podczas eksporty módlmy
się o radość wieczną dla Księdza Prałata:
Rozkoszujcie się zapachem życia wiecznego
Reklama
Lud Cię sławi, łask doprasza, nie chcąc mnożyć wielu słowy,
Wszak Ty jesteś Matka nasza, więc tulimy do Cię głowy.
Żegnamy dziś ks. prał. Ludwika Dyszyńskiego, długoletniego proboszcza radymieńskiego, dziekana dekanatu Radymno I, prałata Kapituły Kolegiackiej w Jarosławiu, złotego i diamentowego jubilata, seniora
kapłanów archidiecezji przemyskiej. Już z tych tytułów wynika, że nie był to kapłan przeciętny, ale znaczący wiele w życiu diecezji. Zanim jednak na 45 lat związał się z Radymnem, wróćmy do korzeni długowiecznego
rodu Dyszyńskich w Tuligłowach. Cenił to swoje gniazdo Ksiądz Prałat i myślami chętnie wracał tam pod górę Borusz, posłuchać szmeru Węgierki. Miał roczek, kiedy bp Pelczar koronował Tuligłowską Panią,
miał lat 11, gdy jego starszy brat Marceli przed cudownym obrazem odprawiał Mszę św. prymicyjną. Pytany o receptę na długowieczność, nawiązywał do historii Tuligłów - skoro jego przodkowie przebyli
ponad 300 km z dalekich Kudrenic uciekając przed Tatarami, to hart ten i odporność można nabyć tylko rodząc się w Tuligłowach. Nawiasem mówiąc miał też wielki kult do św. Alberta Chmielowskiego, który
tam właśnie bawiąc w Kudrenicach u brata swego Stanisława, odnalazł drogę życiową spowiadając się u ks. Leopolda Pogorzelskiego, proboszcza z Szarogrodu.
Chlubił się ze swego pochodzenia z Tuligłów. Kiedy w 1976 r. diecezja obchodziła jubileusz 600-lecia uczestniczył w obydwu sesjach naukowych, a na kongregacji rejonowej w Przemyślu z dumą oświadczył,
że jego wioska jest jeszcze starsza, jako że Maria Cabalska odkryła na Boruszu grodzisko z potrójną linią wałów z przełomu IX/X w. Udowadniał to mówiąc o nożach, radlicach, krzesiwach, ostrogach, podkowach,
grotach i ceramice wydobytej przez archeologów. Mieszkańcy odnalezionych 20 chałup utrzymywali przyjazne kontakty z Pieczyngami, którzy nas wtedy oddzielali od Rusi Kijowskiej.
Droga do kapłaństwa prowadziła jednak też jakimś szlakiem pieczyngsko-tatarskim, bo święcony był ks. Ludwik dopiero w 1937 r. Najpierw był przez dwa lata wikariuszem w Dylągowej, następnie 3
lata w Żurawicy. O kolatorach obu parafii wyrażał się bardzo życzliwie. Zarówno hr. Julian Starzeński, jak i ks. Andrzej Sapieha traktowali księży z szacunkiem i zapraszali na święta do dworu, podobnie
zresztą Szembekowie w Tuligłowach. Potem jednak ukochał Bieszczady i z małą przerwą na Zagórz, na 15 lat osiadł w Tarnawie Górnej i stamtąd w 1959 r. przybył do Radymna, gdzie zastąpił prześladowanego
przez władzę ludową ks. Franciszka Michalca. Ten podpadł jeszcze przedwojennym komunistom, jako sekretarz Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej, zbudowaniem kaplicy w Zwięczycy i musiał uchodzić
przed represjami do diecezji wrocławskiej. Po odprawieniu odpustu i powrocie pielgrzymów z Kalwarii Radymno miało już nowego proboszcza.
O jego dokonaniach w ciągu prawie 30 lat czynnego duszpasterzowania mówić by trzeba długo. Wątek radymieński pominę, bo dobrze znany jest jego parafianom. Tu dodać jednak wypada zasługi dla Zadąbrowia,
gdzie od jego czasów odprawiano w każdą niedzielę Mszę św. i gdzie powstał punkt katechetyczny, i nowy kościół. Współpracowali w tym dziele wikarzy ks. Jan Gancarz i obecny tu ks. prał. Stanisław Leja,
który mógłby więcej powiedzieć, jak to wtedy trzeba było jeździć za zwykłymi gwoźdźmi, cementem i żelazem. Ten sam schemat miał znaleźć zastosowanie także w Skołoszowie. Tu sprawa była nieco trudniejsza,
bo nie było nawet małej cerkiewki, a jedynie nikła pamięć o starym kościele. W 1981 r. na Zielone Świątki ludowcy zaprosili Księdza Prałata na poświęcenie sztandaru NSZZ Solidarności Rolników Indywidualnych.
Kazanie wygłosił obecny tu ks. prof. Franciszek Rząsa, który budował wtedy kościół w Sośnicy. Nawiązując do religijnego zrywu mieszkańców jego parafii, Zadąbrowia i Ostrowa, zasugerował taką możliwość
i skołoszowianom. Czemuż to mają gromadzić się na Mszy św. na dawnym błoniu biskupim. Słowa te nie pozostały bez echa. Pamiętny dzień 7 czerwca 1981 r. zaowocował powstaniem komitetu. Zakupione wapno
i żelazo musiało jednak poczekać 10 lat. Wprowadzony stan wojenny zamroził zapał, ale po odzyskaniu wolności kościół stanął na dawnym boisku, a jego poświęcenia dokonałeś już ty, Czcigodny Księże Arcybiskupie
w 1994 r., wieńcząc wieloletni trud księży i wiernych.
Czas jednak już skończyć z historią i przejść do dnia dzisiejszego. Druga lekcja brewiarzowa sama podsuwa nam zastosowanie. Św. Ambroży w swym dziele O misteriach uchyla rąbka tajemnicy, jak odbywało
się przygotowanie katechumenów w dawnych wiekach. Otóż kandydaci do chrztu najpierw poznawali tematy etyczne, ale przychodził czas wtajemniczenia mistagogicznego: „Otwórzcie uszy i rozkoszujcie
się zapachem życia wiecznego, przekazanego wam za pośrednictwem sakramentów”. Czy sławny biskup Mediolanu miał na myśli zapach kwiatów, lub żywicy świerkowych wieńców, czy chodziło mu o woń świec
woskowych lub wspaniały aromat kadzideł? Z pewnością te zapachy niewiele zmieniają się w kościele, ale słynny autor Mów żałobnych na inne wonie chce zwrócić naszą uwagę. Z tych pachnideł sakramentalnych
na trzy spójrzmy w życiu Księdza Prałata.
Najświętszy Sakrament pachnie chlebem i winem, ale kryje w sobie intensywny zapach krwi Zbawiciela, jak to widzieliśmy ostatnio w Pasji Mela Gibsona. Te strumienie krwi Chrystusa zobowiązują. Dlatego
też Eucharystia stanowiła centrum życia ks. Ludwika od prymicji po ostatnie dni. Gdy przyjeżdżał na zastępstwo do Skołoszowa, śpiewał tak samo mocno i dźwięcznie, jak w czasie pierwszych niedziel proboszczowania
radymieńskiego. Utyskiwał tylko, że ołtarz mam za ubogi i wyłożył 4 tys. zł, aby marmur godnie reprezentował miejsce składania Najświętszej Ofiary. Cieszył się, że widnieje na nim symbol Bożogrobców -
krzyż jerozolimski. Perspektywa Bożego Grobu pozwalała mu na życie długie i bezpieczne. Promienie poranka wielkanocnego napełniały go pokojem i pewnością wiernej służby. Aż po grób. I dlatego radował
się z faktu powołania nowej kapituły przy sanktuarium Bożego Grobu. Nie mogłeś Księże Arcybiskupie zrobić piękniejszego prezentu dla Przeworska na 610-lecie parafii. Żałował tylko, że nie doczekał tego
kolega kursowy, ks. prał. Ablewicz. Potem dołożył się i do ambonki w Skołoszowie sumą 2 tys. zł. A kiedy przyjeżdżał na celebrę, samochód musiał być po niego godzinę wcześniej: „Do ołtarza nie można
przecież przystępować w biegu, do Mszy św. trzeba się odpowiednio przygotować”.
Rozkoszujcie się zapachem życia wiecznego! Sakrament pokuty to nie tylko woń wysłużonych konfesjonałów radymieńskich, chociaż wysiedział w nich tyle godzin, jak i w kościołach całego dekanatu, czy
zatęchły zapach stuł raz do roku wietrzonych na Kalwarii. Tu jednani z Bogiem penitenci wracali od kratek „in odore sanctitatis”. Zresztą nie tylko szafował Bożym miłosierdziem, ale i sam
go często doświadczał. Było dla mnie wielkim zbudowaniem, kiedy prosił o taką posługę gdzieś w ustronnym pokoiku. Byłem przecież o 40 lat młodszy - czyli młodzik, żółtodziób wobec jego patriarchalnego
wieku. Nie będzie zdrady spowiedzi, jeśli powiem, że spowiadał się drobiazgowo i z poczuciem wielkiej winy, chociaż obiektywnie były to grzechy lekkie. Taką postawą zniewalał, żeby zaraz zamienić miejsca
i z kolei przed nim otworzyć duszę, a obroczek duchowy był niezwykle trafny i praktyczny.
Rozkoszujcie się zapachem życia wiecznego. Kapłaństwo pachnie nie tylko olejem świętym położonym na dłoniach, zapachem wysłużonych ornatów czy świeżo upraną komżą. Pachnie człowieczeństwem przemienionym
na modłę anioła - jak uczy św. Ambroży - bo aniołem jest ten, kto zwiastuje Królestwo Chrystusa, kto zwiastuje życie wieczne. Ciekawe, że ten wielki doktor Kościoła stawia znak równości między
tymi dwiema rzeczywistościami. Miał szczęście do kapłanów Ksiądz Prałat. Jego proboszcz ks. Ludwik Kozłowski udzielał mu chrztu i przygotowywał prymicje, jako złoty jubilat z 5-letnim okładem. Z jego
ust pierwszy raz słyszał o Królestwie Bożym. Musiała to być naprawdę Radosna Nowina, skoro pociągnęła jego brata Marcelego i jego samego do kapłaństwa. Z życzliwością też wspominał innego Ludwika w sutannie,
dziekana leskiego, ks. Palucha, który będąc w starszym wieku dopuszczał go jako wicedziekana do wizytacji dekanatu i wystarał się dlań o Expositorium Canonicale w 1953 r. O powadze, z jaką traktował
kapłaństwo, świadczy fakt, że miarą szacunku były dlań lata święceń, a nie wiek metrykalny, dlatego rodaka radymieńskiego ks. Ludwika Hupkałę, chociaż był o 4 lata młodszy, darzył atencją i pierwszy mu
się kłaniał, bo ten święcenia przyjął 2 lata wcześniej. Odwiedzał go też później w Korczynie, gdzie zapach życia wiecznego dla nas kapłanów jest szczególnie blisko odczuwalny. Miał zresztą nie tylko szczęście
do przełożonych i przyjaciół. To samo można powiedzieć o licznej rzeszy jego wikarych. Wielu z nich zostało profesorami WSD i prałatami różnych kapituł, mającymi tu dzisiaj swe reprezentacje: ks. Twardzicki,
ks. Rajchel, ks. Szostak, ks. Kozioł, ks. Golenia, ks. Leja, ks. Rydzik. Cieszył się, jeśli powiedzieli dobre kazanie, lub udała się im katecheza. Ale podstawą oceny było zachowanie się przy ołtarzu i
cześć Najświętszego Sakramentu. Największą radością jego kapłańskiego serca były liczne powołania z parafii i - o dziwo - pusty hak na klucze kościelne na plebanii. Kiedy sam wybierał się
na adorację, brak charakterystycznego pęku olbrzymich kolosów zwiastował, że Pan Jezus nie jest już sam w kościele. Taki kapłan - a chodzi tu o kogoś ze starszych roczników - mógł być pewnym
pozytywnej opinii do Kurii. Ministrantów, jako przyszły narybek kapłański, traktował z wymagającą miłością ojcowską. Liczyła się systematyczność, punktualność i absolutna cisza przy ołtarzu. W tym świetle
skołoszowianie wypadali podobno korzystniej. Dyscyplina, porządek i karność przydawały się wielu z nich później w kapłańskim życiu.
Rozkoszujmy się zatem zapachem życia wiecznego. Żegnamy Kapłana wielkiego formatu, choć skromniejszej postury fizycznej. Dlatego nie jest moim celem pobudzać was tu do wielkich żalów, rozdzierania
szat i nadmiernego smutku. Ksiądz Prałat nie życzyłby tego sobie. Imponował nam przecież spokojnym znoszeniem dolegliwości starszego wieku i przeciwności życiowych. Zostawił piękny przykład chrześcijańskiego
i kapłańskiego żywota. Gdy spojrzymy na okno jego mieszkania, opuszczony konfesjonał, świeży grób na nowym cmentarzu, kiedy usłyszymy znów łopot żałobnych chorągwi i płacz kościelnych dzwonów -
nie rozpaczajmy: Ksiądz Prałat z pewnością jest w niebie, ponieważ umiał rozkoszować się zapachem życia wiecznego, stało się ono już jego udziałem. Św. Ambroży nam przypomina: „Nie oceniaj go według
wyglądu, ale według zadania. Rozmyślaj nad tym, co ci przekazał, uszanuj jego posługiwanie i uznaj godność”. Amen.
Kiedy w Radymnie trwały przygotowania do pogrzebu zmarłego Księdza Prałata, dotarła do nas wieść o śmierci ojca ks. Józefa Niżnika. Byliśmy z bp. Adamem w Przemyślu. W niedzielę miał przewodniczyć uroczystościom
konsekracji dziewic u PP. Benedyktynek w Przemyślu. Zaraz po uroczystościach pojechaliśmy do Świętoniowej na pogrzeb. Nie zdążyliśmy do domu, więc w kościele czekaliśmy na kondukt pogrzebowy. Ubrany do
celebry siedziałem w ławce przy balaskach. Ciało do świątyni wprowadził ks. kanclerz Józef Bar. Mijając mnie w drodze do zakrystii, nieco pobladły wyszeptał - Słyszałeś, zmarł Jasiu Strojek. Oszołomiło
mnie to, ponieważ podał informację jakby w trybie przypuszczeniowym, uznałem, że to jakaś pomyłka. Ale nie. To była prawda. W niedzielę ks. Jan Strojek nie stanął o dziewiątej przy ołtarzu w brzozowskiej
kolegiacie. To nie było przypuszczenie.
Tragiczna prawda powoli, ale boleśnie realnie docierała do mnie i wszystkich innych kapłanów. Z soboty na niedzielę 11 lipca br. zmarł ks. Jan Strojek (1962-2004).
Wracaliśmy na pielgrzymkowy szlak milczący. Dla mnie była to szczególnie bolesna strata. Nie znałem go wcześniej. Posługiwał w Rzeszowie, Przemyślu, potem powędrował misyjnym szlakiem na Ukrainę. Spotkaliśmy się, kiedy dotknięty nieuleczalną cukrzycą wrócił do Przemyśla jako sekretarz Księdza Arcybiskupa. Był to czas gorący. Papieska wizyta i związane z tym wyjazdy do Krosna. Potrzeba kolejnych pism, do redagowania których podsuwał mnie Arcybiskupowi. W ten sposób zapoczątkował ten dla Metropolity męczący nieraz mezalians medialny. Był niekwestionowanym znawcą politycznych zawirowań. Nie dał się oszukać newsom, które nas elektryzowały. Spokojnie tłumaczył, analizował. Samo sekretarzowanie nie było, co może grozić, okazją do zakrztuszenia się wodą sodową. To był, jak się okazało, jego krzyż posługi. Kosz stękał pod anonimami, które tam znajdywały swoje miejsce, kiedy je otwierał. Jeśli się powtarzały jechał do tego, którego krzywdziły i delikatnie prosił o wyciszenie waśni czy małostkowych zazwyczaj zranień na linii proboszcz - parafianie. Nie bał się czasem odmiennego stanowiska, chociaż umiał też uznać swój błąd. Do jednego nie chciał się jednak przyznać - do choroby i konieczności ułożenia z nią jakiegoś modus vivendi. Mirocin, Brzozów - to oznaki, że nie dbał o siebie. Chciał ciągle więcej. To ciągle jednak kosztowało kolejne ilości insuliny. Wraz z nią przychodził okres zmęczenia, częstych infekcji. Kiedy rok temu głosiłem rekolekcje przed peregrynacją, wiedziałem, że to już nie ten Jan. Posmutniał, jakby zwolnił. Ale witając Obraz Jasnogórskiej Matki, wypowiedział Jej swoje życie i powierzył, jakby w testamencie parafię, którą tak krótko się cieszył. Obserwowałem go - widziałem jak ożył. Tulił się do Matki w swym wewnętrznym osamotnieniu. Był młody, pewnie cierpiał, kiedy odwiedzali go koledzy, zdrowi, zażywni, chętni do kolejnych eskapad wakacyjnych. Musiał boleć, musiał stawiać Bogu pytania - dlaczego? I teraz przy Matce, jakby się wyciszył. Może mu powiedziała, że tak trzeba i to takim głosem, że zrozumiał. Myśmy wtedy jeszcze nie rozumieli. Odszedł pozostawiając czekających na jego kapłańską posługę ludzi. Czas był nienajlepszy, a jednak pogrzeb był królewski, Arcybiskupi, biskupi, setki księży i ogrom ludzi, podobny w liczbie jak wtedy, kiedy witali Matkę Bożą. Kiedy miotałem się w stresie przed Mszą św. pogrzebową, podczas której miałem wypowiedzieć słowa homilii, Ksiądz Arcybiskup wyraźnie poruszony i wzruszony powiedział - Módl się, musimy to jakoś przeżyć. Bóg lepiej wie niż my. Sam jednak nie potrafił zapanować nad głosem, kiedy wspomniał o Janie jako domowniku biskupiego domu. Nie jest oznaką pychy, ale pragnę przytoczyć słowa tej homilii. Prosili o to kapłani, chcąc ją wziąć jako pamiątkę po lubianym, młodym Hiobie, któremu w młodym wieku odebrał Bóg, dla próby, wielkie bogactwo, którym go obdarzył. Tę próbę w moim przekonaniu Jan przyjął jak jego biblijny protoplasta.
Hiobową drogą do radości Pana
Dokąd teraz pójdę
kiedy nie istnieją kraje
zapomniane przez aniołów
porzucone w środku drogi
gdzie mój raj?
Chcę wrócić tam jak najprościej
szukać raju
opasując ziemie kroków Twoim sznurem.
Zbyt wielki wiatr na pełne wrażliwości serce, aby wypowiadać się wobec tej trumny. Szukał raju i kiedy spoczęły na nim dłonie biskupa, zdało się, że raj jest w jego zasięgu. Zaczął go budować, bogacąc
swoją duszę duszpasterskim wysiłkiem i gromadząc wokół siebie tych, którzy z bólu chcieli znaleźć jego uśmiech i jego hojną dłoń. Był gwałtownikiem, więc krótko trwała ta radość raju kapłańskich pierwocin
i znowu zadął niespokojny wicher, znowu umarły anioły jego pragnień i pomyślał, że to nie jest ten raj.
Dlatego, gdy wędrował przy akompaniamencie zdziwienia wielu do Trzcieńca był to akt niespokojnego nomady Bożego Królestwa. Tam budował świątynię, ale tam nade wszystko, jak opowiadał, znalazł rodzinę.
Nieraz musiałem przerywać mu pełne zachwytu opowieści o biednych ludziach, o kościelnym, który w jednym ubraniu, w jakim wrócił spod Berlina, przeżył całe życie i w nim kazał się pochować. Wielka to była
miłość. Powtarzał te historie wielokroć. Tak, mówił o tym jak bogaty Hiob, który tam na Ukrainie czuł obfitość Kościoła, jako wspólnoty. I kiedy zdawało się, że ucichł łopot skrzydeł aniołów wywołujących
u Jana niepokój drogi, pojawił się szyderczy chichot szatana. Hiob został dotknięty cierpieniem, które w tym wieku było porażające - przez całe życie insulina, jej dawkowanie stanie się codziennością.
Wydawało się wtedy, że rozpocznie szukać swego raju, który utożsami się z ciepłymi pantoflami, dokładnym badaniem poziomu cukru we krwi. Ale udało się to tylko przez chwilę, kiedy znalazł dom i przyjaźń
pod dachem arcybiskupiego domu, jako sekretarz Metropolity. Po kilku latach posługi znów, jak to u gwałtowników, okazało się, że to znowu nie był ten raj. Pamiętam jak trudne były te rozmowy konkretyzujące
jego decyzję. Prosiliśmy, żeby został, ale On zawsze miał jedną odpowiedź: „długo nie będę żył, muszę umrzeć wśród ludzi”. I poszedł do Mirocina. Tam podniósł parafię, która przeżywała swój
trudny czas marazmu, pretensji, nie różdżką, lecz solidarnością rąk, która rozkwitła w piękno inicjatyw materialnych, ale podobnie jak w Trzcieńcu, tak i tutaj jego radością był żywy Kościół. Gdy odwiedzaliśmy
go, nieustannie wychwalał Akcję Katolicką, ludzi i dzieci w Mirocinie, chwaląc jakie są mądre. I znowu powiał wiatr niepokoju. Zawiał Jego myśli do Brzozowa. Mirocińscy parafianie kilkakroć przyjeżdżali
do Kurii z pretensjami, mówili: Księże Arcybiskupie, to nam już nie wolno mieć dobrego księdza? Ale to nie Ksiądz Arcybiskup, to Jan dalej był ewangelicznie rozumianym buntownikiem. Im bardziej wzrastał
poziom cukru, tym mocniej chciał być słodyczą dla innych. Przyszedł do Brzozowa. Może to było marzenie wielu, ale przyszedł i tutaj bez żadnego poczucia dumy, że uprzedził wielu. Dzisiaj, kiedy tak trudno
o pieniądze, własnym przykładem zainspirował swoich współpracowników i zaczęli część swoich uposażeń ofiarować potrzebującym, a zdolnym dzieciom. To chyba fenomen na skalę diecezjalną.
Drodzy Bracia i Siostry!
Bracia Kapłani!
Dziś kiedy stajemy przed tą niespodziewaną śmiercią, która odbiera mowę, pragnę wydobyć słowa, które nie są moje, które chciałbym aby wypowiedział On. Ponieważ przemawia misterium swojej śmierci,
chcę powiedzieć, że musimy go przeprosić za to, że kiedy dotknęła go choroba, której jednym ze skutków jest zmiana zachowań, czasem niezrozumiała przez samego chorego, zbyt łatwo wypowiadaliśmy słowa
krytyki, cenzorskie opinie. To pierwsze przesłanie - przesłanie o delikatności sądów i potrzebie braterstwa.
I pragnę powiedzieć, że jako sekretarz dał przykład wielkiej miłości współbraci kapłanów. Wadził się o nas. Niemym świadkiem jest jarosławski kościół Świętego Ducha. To właśnie w tym miejscu zakończyła
się owa Abrahamowa rozmowa z Pasterzem i padło jedynie racjonalne w takiej sytuacji zdanie: „Odmówmy Różaniec”. Kiedy rezygnował z sekretarstwa pojechaliśmy do jego katechety ks. dziekana
Zenona Ruchlewicza w Zarzeczu i ten mówi: słuchaj Jasiu, jesteś potrzebny! Po raz pierwszy odkrył tajemnicę sekretarskiej posługi mówiąc: „Proszę księdza, zawsze ja pierwszy odbieram pocztę, w której
są różne informacje. Także niechlubne dla księży. Jak trudno czasem być z księdzem, o którym ktoś źle napisał”. I to jest dla nas jego kolejne przesłanie: zachować dyskrecję wobec współbrata.
Zostawia nam przesłanie nie marnowania darów. Nie ma takiego księdza w diecezji i pewnie jeszcze długo nie będzie, który potrafiłby taką syntezą ogarnąć życie polityczne. I to nie było zabijanie czasu,
to była wielka pomoc dla posługi Księdza Arcybiskupa. Czasem niepokoił aż do bólu swoimi inspiracjami - to trzeba skomentować, tego nie wolno nie opisać. Walczył ze złem świata poprzez nieustanne
niepokoje swojego sumienia, ujawnione również w sferze intelektualnej.
Drodzy Rodzice!
Parafia była jego oczkiem w głowie. To jeden z tych kapłanów, który uczył, że liczy się nie aparycja, zdolności, ale gorliwość o chwałę Bożą. Zdyscyplinowani ministranci, schola, która w sposób sensowny
dobierała pieśni i chorzy. To jego stygmaty posługi. Chrystus powiedział do Apostołów, kiedy ci zapytali, co otrzymają w zamian za to, że opuścili wszystko na Jego wołanie, że otrzymają stokroć więcej.
Dzisiaj i wy, zbolałymi sercami pewnie stawiacie podobne pytanie Chrystusowi: „Oto daliśmy troje dzieci na służbę Bogu, dwie córki i syna, Tobie Panie. I tak szybko zabrałeś nas ze sobą na Golgotę.
Najpierw choroby, cierpienia, niepewności skutków operacji córki zakonnicy, a teraz raz jeszcze powiodłeś nas do Getsemani, by razem z Tobą pocić się krwią smutku po śmierci syna kapłana”.
Jan wiedział, że umrze. Powiedział mi to, kiedy strofowałem go za to, że się tak szarpie. „Człowieku ja nie będę długo żył, dlatego chcę przeżyć swoje życie tak, aby ludzie o mnie pamiętali”.
A kiedy przyjechała z Trzcieńca młoda dziewczyna, której kiedyś pomógł, nie wiem wizjonerka, tak przynajmniej o niej mówił, i powiedziała mu, że będzie w niebie, przybiegł cały rozradowany tą wieścią.
Przyznam zaimponował mi tą wiarą, z której przebijało pragnienie nieba. Zazdrościłem mu też wielkiej pokory. Słabości nie wprowadzały go w stan przygnębienia. Odwrotnie niż mnie. Nakrzyczał na mnie za
to parę razy. Miał prostą wiarę, z dominującym przekonaniem, że Bóg jest nade wszystko Miłosierdziem.
Nie wstydźcie się pytań do Boga, On chce byście wypowiadając je opróżniali serce z bólu, a On napełni je pokojem. Módlcie się za Jana i z Janem. Modlitwa ukoi ból. Nie zamykajcie swoich drzwi, on
będzie z wami, bo jest w niebie. Bo tam wspiął się przed nami, jest w raju, za którym tak gonił. Już żaden tłum nie dotknie go nigdy, osiągnął swój szczyt.
„Witaj przyjacielu” - ten głos w słuchawce telefonu zawsze zwiastował Twoje Janie, dla mnie kolejne inspiracje: że jest doskonały tekst w gazecie, że tak pisać nie wolno, a potem
pytania o znajomych i jak zawsze zaproszenie do Brzozowa. Ten telefon już nie zadzwoni, ale nic się nie zmieniło musimy tylko zmienić operatora. Obiecujemy że z tego operatora będziemy do Ciebie dzwonić
głosem modlitwy, o którą i Ciebie prosimy.
Spoczywaj w Panu. Amen.