Na sanockim przystanku MKS-u zatrzymał się autobus. Wokół poszarpane plakaty wyborcze „Wybierzmy...”, „Będzie lepszy...”, „Rozliczymy...”, reklamy imprez rozrywkowych
typu mega, giga i super. Twarze pasażerów skupione, nieobecne, sztucznie uśmiechnięte, ciągle śpieszące się, bo „to takie czasy...”. Nagle poruszenie, ktoś się przepycha. To znowu jakiś „albert”
- słychać komentarze. Nietrzeźwy, cuchnący, wulgarny i pewnie niebezpieczny - dodaje ktoś. Czy to aby jeszcze na pewno człowiek? Jakiś „albert”.
Słowo-imię stało się synonimem bezdomnego, kogoś wyrzuconego poza margines życia. Ludzie w autobusie odsuwają się, patrzą w szyby i nie widzą człowieka. Nie chcą patrzeć na zniszczoną, więc mało medialną
twarz z oczyma pełnymi goryczy, smutku, żalu, strachu i bólu, ale też z oczyma wołającymi RATUNKU!
Zmieniają się pasażerowie autobusu, jedni oddychają z ulgą, drudzy szybko zapominają cały incydent.
Tylko ten „albert” z dziwnymi oczyma pozostał. Dźwignął swoją reklamówkę. Znów nikt nie pomógł, a i choroba alkoholowa przypomina o sobie.
Niedzielne przedpołudnie. Polska rodzina wybierająca się do kościoła. W kuchni pachnie rosół, wyjęte odświętne koszule, krawaty i sukienki. Na Mszy św. ewangeliczne czytanie: „bo byłem głodny...
bo byłem spragniony... byłem w więzieniu...”. Znane?
„... nie potrzebują lekarza zdrowi”. Tak łatwo się tego słucha. Pan Jezus umywający nogi Apostołom tak wrósł w wielkopostne misterium, że aż zwyczajne.
I tylko znowu gdzieś chodnikiem przemykający „albert” ostrożnie mijany, tak na wszelki wypadek.
Dlaczego „albert”? Bo to był jakiś święty czy ktoś, co rozdawał jedzenie bezdomnym. To jedna z najczęstszych odpowiedzi przygodnie zapytanego człowieka. W Sanoku dodają że jest to jeszcze
patron jakichś dziwaków, którym zachciało się pomagać pijaczkom.
Kim był ten człowiek, który potrafił swoją postawą poderwać i zafascynować setki ludzi do uważniejszego patrzenia w oczy drugiego człowieka. Urodzony w 1845 r. w Igołomi k. Krakowa Adam Chmielowski,
patriota walczący w Powstaniu Styczniowym, gdzie był ranny, więziony i gdzie amputowano mu nogę. Ukończył studia inżynieryjne oraz plastyczne. Wybitnie uzdolniony artystycznie, z szerokimi perspektywami
życiowymi, należący do śmietanki towarzyskiej. Inteligencją przewyższający wiele autorytetów ówczesnego świata intelektualnego. W 1884 r. przyjeżdża do Krakowa, gdzie spotyka się ze środowiskiem
bezdomnych i jego potrzebami. Poruszony tym obrazem w wieku 42 lat rezygnuje ze sławy i zaszczytów, oddając się pracy dla najuboższych. W 1887 r. przywdziewa habit zakonny, przyjmując imię Brata
Alberta, zakłada zgromadzenie Braci i Sióstr Albertynów w których organizację i sposób życia opiera na pierwotnym franciszkanizmie z jego ewangelicznym, radosnym ubóstwem. Tworzy przytułki, schroniska,
ogrzewalnie. Umiera w 1916 r. w opinii powszechnej świętości. Relikwie znajdują się w kościele Ecce Homo w Krakowie.
W 1983 r. Papież Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym, a w 1989 r. świętym. Tak się złożyło, że jego sposób patrzenia na drugiego człowieka był realny, konkretny i niezwykle „zaraźliwy”
bo potrafił zapalać sobą innych.
* * *
Jeden z normalnych dni w podsanockich Olchowcach. Biały dom z wysokim ogrodzeniem. Dzwoni domofon. To inspekcja kontrolna z Sanepidu. Ostrożnie wkraczające panie z lekką obawą rozglądają się wokoło. Wózki
inwalidzkie, kule, cała masa ludzkiego nieszczęścia. Jakaś pani energicznie musztrująca na działce potulnie stojących z motykami w rękach panów, których one wolałyby nie spotkać wieczorem na ulicy. Trzęsące
się ręce, delikatnie plewiące chwasty z drobnej, wschodzącej marchewki. Przemykające z tacami, kubkami, miotłami, myjące olbrzymie stosy naczyń postacie w białych fartuchach, których twarze zdradzają
trudy, błędy życia. Pomiędzy nimi kobiety - drobne pielęgniarki i kucharki, uśmiechnięte i żartujące praktykantki ze Szkoły Medycznej, wolontariuszki, studenci, przeplatające się języki: polski,
niemiecki i słowacki.
To chyba cud. Wśród mieszkańców domu zauważają znajomą twarz. Tak, to ten sam „albert” z autobusu, ale jakiś inny. Grzeczny, czysty, pilnujący porządku. Tylko te oczy są nadal dziwne.
Teraz nie wołają: „RATUNKU” a raczej „DZIĘKUJĘ”.
Dlaczego one zobaczyły to dopiero teraz? Inspekcja wypada pomyślnie. Drobne uchybienia usuwane są natychmiast. I znów pytanie. Jak wy to robicie? To przecież cud.
Ten cud ma dwie twarze. Pierwsza twarz duchowa, gdy przed Najświętszym Sakramentem, przy relikwiach św. Brata Alberta, u stóp Matki Bożej Fatimskiej przesuwają się paciorki różańca, szepczące: Zdrowaś
Mario... To wtedy to, co niemożliwe staje się możliwe. Druga twarz to realna praca, oddanie i doświadczenie „ludzi od albertów”. Misternie układane plany Zarządu Koła i Pani Prezes, ale i
błyskawiczne wynikające z potrzeby chwili decyzje kierownika, opiekunów czy innych pracowników - bo tu nigdy niczego nie można przewidzieć „na pewno” - składają się na całość pracy
domu.
Często też czar pryska jak bańka mydlana. Choroba alkoholowa daje znać o sobie. Nieumiejętność rozwiązywania problemów dnia codziennego czy niekontrolowane posiadanie gotówki powoduje, że do autobusu
znowu wsiada „albert” ze smutnymi oczyma. W sercach pracowników mieszają się uczucia złości i rozczarowania, ale i litości. Konsekwencja jest gwarancją sukcesu, a człowiek jest człowiekiem.
Z rozdartą duszą trzeba mówić: złamałeś regulamin, wiedziałeś o skutkach, jesteś dorosły, karą jest odejście. Ale nigdy nie pada słowo „NA ZAWSZE”, bo w albertyńskiej placówce paść ono nie
może. Jeżeli będziesz w potrzebie, przyjdź po pomoc, ale o formie zadecydujemy my; czy będziesz mógł zostać, to się zobaczy. Teraz musisz dom opuścić. Kara też jest formą pomocy, a to trudno zrozumieć.
Dlatego „ci od albertów” nie są do końca traktowani poważnie. Nowy, lepszy samochód, markowe ubrania, wczasy nad ciepłym morzem, to tak. Zmienianie pampersów psychicznie choremu bezdomnemu,
często wśród steków wyzwisk, ale z satysfakcją, to już nie jest normalne. Przecież wystarczy raz w roku wrzucić zmarzniętemu kwestującemu do puszki parę złotych i mieć sprawę z głowy i czyste sumienie.
Wierzymy, że kiedyś usłyszymy: bo byłem głodny... byłem spragniony... byłem przybyszem..., a nie „ile miałeś zer na koncie”. I co wtedy? Czy nie przypomni mi się tamto niedzielne przedpołudnie,
czytana Ewangelia i oczy tamtego „alberta”.
Spróbuj zobaczyć „alberta”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu