Doumé ma okazałą katedrę. Bp Jan Ozga czyni ten obiekt coraz piękniejszym. Jest teraz poddawany gruntownemu remontowi. Prace trwają wewnątrz, ale też wokół katedry ma się wiele zmienić, co przyda tej
świątyni, która jest sercem diecezji, większej okazałości. Niestety Doumé nie rozwija się dynamicznie. Nosi wszelkie oznaki nieco większej wioski. Dosyć szybko rośnie znaczenie Abong Mbangu. Przy wjeździe
do miasta zaskoczyły nas tłumy ludzi na ulicach. Owszem, na marche, to znaczy na targu, trwał jeszcze spory ruch, lecz rzucały się w oczy, jakby na pierwszym miejscu, spore gromady uczniów wracających
ze szkoły. Mieszały się ze sobą kolory: brązowy, szary, czerwony, choć niektóre dzieci były nędznie ubrane. Nie dość, że nie miały mundurków, to jeszcze zdradzały wyjątkowe ubóstwo swoich domów. Moją
uwagę zwróciła spora grupa dzieci ubranych w czerwone mundurki. Dzieci schodziły z pięknego wzgórza. Tam też skierowaliśmy nasze auto.
Po lewej stronie ujrzałem kościół. Zbudowany z czerwonej cegły, solidnie przykryty, zdradzał europejskie pochodzenie budowniczych. Gdy dojeżdżaliśmy do szczytu wzgórza, otworzyła się przed nami jakby
spora polana. Sprawiała wrażenie świeżo oczyszczonego terenu. Mur, który ją otaczał, też był nowy. Jednak najbardziej okazale prezentował się również świeżo wzniesiony klasztor. Parterowy budynek, zbudowany
w kształcie czworoboku, był w jakiejś mierze podobny do średniowiecznych klasztorów polskich. Miałem wrażenie, jakby odrobina Polski przeniosła się do Afryki i postawiła swoją nogę tu, w Abong Mbangu.
I tak rzeczywiście było. Już pierwsze słowa wypowiedziane w chwili powitania zabrzmiały po polsku: Szczęść Boże! Miło słyszeć takie pozdrowienie w sercu Afryki. Nie mniej miłe okazały się gospodynie -
polskie siostry. Są tu od niedawna. To one zbudowały ten dom, który ma służyć wzrostowi świętości afrykańskich dziewcząt.
Spoglądając w oczy siostry, która nas powitała, w mojej wyobraźni odżyła scena sprzed kilku lat. Było to w Lublinie. Poproszono mnie o niewielką przysługę. Otóż z dworca kolejowego należało odebrać
pewną siostrę zakonną, która wracała z Ameryki. Pojechałem na dworzec i do dziś pamiętam, że od razu dostrzegłem stojącą pomiędzy dwoma wielkimi walizami, ubraną w czarny habit, niewiastę. Zapisały się
też w mojej pamięci słowa, które wtedy tamta siostra wypowiedziała: Wracam z podróży, zbieram pieniądze. Chcę coś dobrego zrobić dla Afryki. Opowiedziałem te scenę. W odpowiedzi usłyszałem: To była inna
siostra. Nie miałem wątpliwości. Nieważne jest podobieństwo twarzy. Idea jest ważna. Zresztą, czy szlachetne idee nie patrzą tak samo ze świętych twarzy? Patrzą tak samo! Stojąc w drzwiach tego żeńskiego
klasztoru dla Afryki, widzę oczyma mojej wyobraźni tysiące twarzy i tysiące ich dobrych czynów oraz niezliczoną liczbę pragnień szlachetnych serc, by wiara mogła wzrastać, a z nią, by rosła w siłę świętość
potrzebna również tu w Abong Mbangu.
Po wejściu do klasztoru udaliśmy się do obszernego refektarza. Wtedy, niejako prosto z marszu, zwróciłem się do siostry z prośbą:
- Proszę powiedzieć coś o sobie i o swojej pracy. Przyrzekam, że postaram się opowiedzieć to ludziom, zwłaszcza w naszym, polskim domu.
- Zgoda - rzekła Siostra - najpierw się przedstawię: Nazywam się Agnieszka Ossowska. Pochodzę z Chełma Lubelskiego. W Zgromadzeniu Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana, popularnie
zwanym Siostrami Duszy Chrystusowej, jestem od dwudziestu jeden lat. Nasz dom macierzysty jest w Krakowie, tam też odbyłam nowicjat w latach 1984-986, a następnie do roku 1990 juniorat.
- Dowiedziałem się wcześniej, że Siostra pracowała w jednym z krakowskich szpitali?
- Tak, przez prawie cztery lata, to jest od roku 1986 do 1990, pracowałam jako pielęgniarka na oddziale neurologii i intensywnej opieki chirurgicznej w szpitalu imienia Gabriela Narutowicza.
Byłam pierwszą siostrą zakonną, która po dwudziestu latach przerwy wróciła do pracy w szpitalu państwowym. Oczywiście jako pielęgniarka, to znaczy na takich samych zasadach jak osoby świeckie.
- W roku 1990 złożyła Siostra śluby wieczyste. Z pewnością w sercu Siostry pojawiło się pytanie: Co robić w klasztorze, to znaczy jakiej służbie poświęcić swoje życie?
- Profesję wieczystą złożyłam rzeczywiście w roku 1990 i wyjechałam do Belgii, aby uczyć się języka francuskiego. Jednocześnie podjęłam przygotowania do pracy na misjach. Mieszkałam u sióstr
w klasztorze w Blegny. W tym czasie pracowałam również jako pielęgniarka w godzinach przedpołudniowych, natomiast po południu brałam u sióstr lekcje z zakresu języka francuskiego.
- Proszę powiedzieć, jak zrodziło się w sercu Siostry powołanie misyjne?
- Jeżeli ktoś wybrał życie w klasztorze kontemplacyjno- czynnym, który obok modlitwy podejmuje prace apostolskie, to tym samym wybrał miłość do Boga nade wszystko. A dla mnie w miłości do Boga
zawiera się pragnienie czynnej miłości bliźniego, nie może być inaczej.
- Rozumiem, że ta miłość przełożyła się na wymiar posługi ludom Afryki. Czy był jednak jakiś moment szczególny w życiu Siostry, który zadecydował, że wybrała siostra Kamerun?
- Tak. To było spotkanie z misjonarzem Afryki. Do Krakowa przyjechał arcybiskup Lambert van Hajgen. Dokładnie, przyjechał do Matki Generalnej naszego Zgromadzenia z prośbą o siostry do posługi
wśród Pigmejów.
- Czy Siostra sama się zgłosiła, czy też przełożeni podpowiedzieli ten wybór?
- To był wybór podyktowany biciem mojego serca. Ponieważ byłam młoda, musiałam „stoczyć wojnę” o wyjazd do Afryki, który wiązał się dla mnie z dużym wyrzeczeniem.
- Co Siostra ma na myśli, mówiąc o tym dużym wyrzeczeniu?
- To było przerwanie studiów teologicznych w Krakowie.
- Marzenia Siostry zrealizowały się i w lipcu 1991 r. wyjechała Siostra do Afryki Równikowej.
- Tak. Razem z siostrami: Alicją Adamską i Gabrielą Zarębą znalazłyśmy się w Kamerunie. Skierowano nas na placówkę misyjną o egzotycznej nazwie Djouth, to znaczy „mgła”, do posługi
wśród Pigmejów Baka.
- Czy może Siostra powiedzieć, w jednym zdaniu oczywiście, o naturze tej placówki?
- Zawód, który wyniosłam ze szkoły to pielęgniarstwo. Kochałam tę posługę nawet wtedy, gdy w szpitalu pracowałam wśród tak zwanych „najcięższych przypadków”. W Djouth służyłam Pigmejom
również jako pielęgniarka.
- Jak długo pełniła Siostra tę posługę wśród tych, o których mówi się, że są ludźmi o niewielkim wzroście?
- Przez niespełna siedem lat. W roku 1998 powróciłam do Krakowa, do macierzystego klasztoru, by uzupełnić moją formację zakonną i teologiczną. Ważny był również aspekt zdrowotny. W tropiku organizm
słabnie znacznie szybciej, należało więc zregenerować siły.
- Wiem, że w tym czasie, kiedy Siostra przebywała w Polsce, powstał projekt otwarcia w Kamerunie Domu Zgromadzenia Sióstr Duszy Chrystusowej. Czy był to pomysł Siostry?
- Zgromadzenia.
- Jednak Siostra zajęła się sprawami organizacyjnymi?
- Potrzebne były fundusze. Otworzyć nową placówkę w Afryce nie jest rzeczą prostą. Zaczęłam więc zbierać środki finansowe.
- W jaki sposób?
- Jeździłam najpierw po Polsce. Odwiedziłam wiele parafii, dając świadectwo o pracy misjonarzy i misjonarek. Podczas takich spotkań z wiernymi zbierałam ofiary na afrykańską placówkę. Wyjechałam
też do USA, gdzie w parafiach polonijnych, anglojęzycznych również, prowadziłam podobną akcję.
- Czy ludzie byli hojni?
- Bardzo hojna była Polonia, jednak najwięcej serca okazali górale, na przykład w Ślemieniu przyszła do mnie góralka, która tak powiedziała: Mam pięcioro dzieci, ale wiem, że jak się podzielę
z siostrami, to Pan Bóg o mnie nie zapomni i da mi to, czego będę potrzebowała. Podczas zbiórki realizowanej w Ameryce, mieszkałam u polskich rodzin, by nic z zebranego grosza nie zmarnować. Dodam jeszcze,
że pomogła nam również Kongregacja ds. Rozkrzewiania Wiary oraz Siostry Klawerianki, które czterokrotnie udzieliły nam wsparcia. Wobec wszystkich, którzy nam pomogli mamy dług wdzięczności. Spłacamy go
modlitwą, dziękując w ten sposób za dary serca.
- Jest rok 2003. Siostra znów jest w Afryce. Domyślam się, że dom w którym jesteśmy to w głównej mierze dzieło Siostry?
- W maju ubiegłego roku wróciłam do Afryki, właśnie tu, do Abong Mbangu, by zrealizować nasz zamiar zbudowania domu dla Zgromadzenia.
- Jaki jest cel istnienia tego domu, dla mnie raczej klasztoru?
- Nasze plany na przyszłość to organizowanie pracy pastoralnej wśród tubylców. Opieka zdrowotna również.
- Co oznacza praca pastoralna?
- To przede wszystkim prowadzenie katechezy dla dzieci i młodzieży szkolnej. Chcemy objąć katechizacją również dorosłych. Nie obca jest nam również posługa w organizacjach katolickich, na przykład
w grupach „Młodzi Świata”.
- Wspominała Siostra o formacji dziewcząt. Mogę prosić o nieco więcej szczegółów?
- Dom, mówiąc polskimi kryteriami klasztor, ma być przede wszystkim miejscem formacji dla młodych dziewcząt, które pragną poświęcić swoje życie dla Boga. Mamy świadomość, że biali nie mogą wyręczać
w nieskończoność naszych afrykańskich braci, zarówno w posłudze sakramentalnej, jak też w głoszeniu Ewangelii czy utrzymywaniu struktur zakonnych i diecezjalnych. Przyjdzie taki moment, że biali misjonarze
opuszczą Afrykę. Aby tak się stało potrzebne są domy formacyjne męskie i żeńskie. Nie ma innej drogi. Zresztą Kościół w Europie wie o tym najlepiej.
- Siostra nie jest tutaj sama. Klasztor to przecież wspólnota.
- W samej idei życia zakonnego zawiera się powołanie do życia nie w pojedynkę, lecz w grupie osób wspólnie zmierzających ewangeliczną drogą. Dlatego nie mogę być sama. W chwili obecnej naszą
wspólnotę tworzą, oprócz mnie, jeszcze trzy: Nazariusza Żuczek, Gizela Spórna oraz Symeona Koulpith. Dwie pierwsze to Polki. Trzecia jest Kamerunką pochodzącą z Djouth, z miejscowości, gdzie znajduje
się nasza pierwsza placówka misyjna.
Rozmowie tej przysłuchiwała się młodziutka Polka, s. Gizela Spórna. Zapytałem ją, jakim szlakiem wiodła jej droga do Abong Mbangu. Opowiedziała w wielkim skrócie, lecz bardzo chętnie o swojej
„życiowej podróży”:
- Pochodzę z Krzeczowa koło Rabki. Do Zgromadzenia wstąpiłam w roku 1990, mając zaledwie dziewiętnaście lat. Na mój pobyt w klasztorze złożyły się: jeden rok postulatu, dwa lata nowicjatu i
sześć lat junioratu. W junioracie pełniłam obowiązki, które mi zlecano. Pierwszym była służba zakrystianki w Zielonkach koło Krakowa - tam też zrobiłam maturę. Dalsze lata spędziłam w Siedlcu, Tęczynie
i Resku. Na placówkach zakonnych oczywiście. Później przyszedł czas na powrót do Krakowa. Przygotowywałam się do ślubów wieczystych. Złożyłam je w 1998 r. Potem były studia pedagogiczne zakończone
licencjatem, też w Krakowie. W tym czasie w mojej duszy zrodziło się misyjne powołanie. Opuściłam Polskę i wyjechałam do Belgii, aby tam uczyć się języka francuskiego oraz poznawać nowe, nieznane mi wtedy
jeszcze z osobistego doświadczenia, obowiązki w Kamerunie. Od półtora roku jestem w Abong Mbangu. Pracuję w klasztorze tak jak w domu - piorę, sprzątam, gotuję. Uczę też religii w szkole. Na razie
mam dwie grupy po osiemdziesiąt osób.
Gdy wsłuchiwałem się w słowa wypowiadane przez siostry, z ich rozpromienionych twarzy przebijała radość. Myślę, że przede wszystkim z misyjnej posługi. Ale widziałem też nutkę tęsknoty za rodzinnym
krajem...
Kto bliżej przyjrzy się siostrzanej służbie, tak jak ja to uczyniłem, dostrzeże bez większego trudu, jak bardzo potrzebny jest ten klasztor w Abong Mbangu. Mam na myśli jeszcze inne święte sprawy,
o których do tej pory nie wspomniałem. Rano siostry biegną do parafialnego kościoła, by przygotować ołtarz do Mszy św., piorą obrusy, szaty liturgiczne, pieką ciasto na odpustowy obiad, doglądają sprzątania
świątyni. Przez kilka dni tak pracują - szyją, piorą, prasują, sprzątają - dla swojej nowej afrykańskiej parafii. A przy tym są dumne, że mogą służyć Panu Jezusowi. Dobrze, że w Abong Mbangu
są polskie siostry! A ileż wokół nich kręci się dzieci. Są dziewczęta i chłopcy. Przedszkolaków też nie brakuje. Często tym dzieciom się zdarza, że gdy nie wiedzą po co przyszły, mówią wprost -
chcemy się z siostrą pobawić! Tak jest codziennie.
Szkoda, że nie mogę zostać tu dłużej. Czas biegnie zbyt szybko, my przecież próbujemy go tylko gonić. Muszę odjeżdżać. Więc Szczęść Boże! sympatycznym siostrom znad Wisły.
Pomóż w rozwoju naszego portalu