Nie mam czasu. Zdanie, które Bóg słyszy tak często. To moja wymówka. Mówię Mu to już od rana. Gdy budzę się, czasu starcza jedynie na poranną toaletę, kawę i śniadanie. Na to muszę znaleźć czas. Na krótki
pacierz, lub choćby na znak krzyża już go nie mam. Spieszę się do pracy, obrządku, szkoły, autobusu... Gdy znajdę się już na miejscu swego przeznaczenia nie przychodzi mi do głowy, by choć słowem odezwać
się do Niego. Nie wpadłem też na ten pomysł podczas mojej drogi. Myślałem o czym innym. Po pracy jestem zmęczony. Poza tym pomagam dzieciom odrabiać lekcje, naprawiam cieknący kran, zmywam naczynia...
Nie mam czasu. Również wieczorem. Trzeba przecież dowiedzieć się, „co tam, panie w polityce?”. Włączam telewizor. Jakiś „kiepski” film; wypada przed snem trochę „łyknąć kultury”.
W końcu zasypiam w fotelu. Nie mam czasu na pacierz. Jestem zmęczony. Lecę z nóg! Jutro - wszystko od nowa.
Nie lubię poniedziałku. Muszę zaczynać moje zmaganie z życiem. Nie lubię wtorku. Ani całej reszty. Wciąż nie mam czasu. Wolna sobota? To słowo nic nie znaczy. Pracuję w handlu. Cały tydzień nie mam
czasu. Przychodzi niedziela. W końcu muszę odespać. Na Mszę św. brakło czasu. Za tydzień też jest niedziela.
Wakacje. Wyjechałem nad morze, na „zasłużony wypoczynek”. Żadnych obowiązków. Żadnego wysiłku. Byłem jednak wciąż zajęty; śniadanie, plażowanie, obiadokolacja, znajomi, wieczorki... Naprawdę,
nie miałem czasu. Kościół, owszem, bardzo duży, widać go z daleka. Nie było jednak okazji...
Nie mam czasu dla Boga. Czy rzeczywiście? A może, tak naprawdę, nie mam czasu - dla siebie? Czasu potrzebuję - ja. Moja dusza. Tak bardzo troszczę się o ciało. Myję je, pielęgnuję, karmię.
Gdy zaboli mnie ząb, biegnę do dentysty. Gdy mam grypę, kładę się do łóżka. Jeśli sytuacja jest poważna, wiozą mnie do szpitala. Ale ja należę do ludzi przewidujących! Nie czekam, aż zdarzy się najgorsze.
Zabezpieczam się więc na wypadek ewentualnego zawału, miażdżycy, raka płuc... Rzucam palenie. Zdrowo się odżywiam. Pilnuję wagi ciała. Co roku udaję się do „wód”, na zabiegi, masaże, bicze,
kąpiele... Z dumą oglądam w lustrze moje ciało. Mam sześćdziesiąt lat, a wyglądam na czterdzieści! Po zmarszczkach ani śladu. Lifting, „cudowne” kremy; w ostateczności - operacja plastyczna.
Ciało. Wszystko dla ciała. Dbam o nie. I dobrze! Ale źle, gdy mu dogadzam. Wtedy ciało staje się moim bożkiem, a nie świątynią.
Jeśli zapytamy statystycznego Polaka: „z czego składa się człowiek”, usłyszymy, że „z ciała i duszy”. Zgadzamy się wszyscy - może poza grupką zdeklarowanych materialistów
- co do tego, że człowiek, to nie tylko ciało, ale również pierwiastek duchowy, dusza. Jako człowiek, zabiegam o ciało, tak w sensie dosłownym, jak i per analogiam. Ile zatem czasu poświęcam mojej
duszy? Czy może ona konkurować z ciałem i liczyć na codzienną „toaletę”? Czy jest zadbana? Czy może liczyć, choć raz w roku, na „zabiegi w duchowym sanatorium”? A co z pożywieniem?
Może cierpi głód? Wreszcie - czy nie żyję tak, jakbym nie był jej świadomy? Bywa, że wobec duszy stosuję drastyczną „dietę”, która doprowadza ją do „anoreksji”. Gdy przestaję
definitywnie jeść - ciało umiera. Jeśli lekceważę kolejny zawał, nie poddaję się leczeniu - także narażam się na śmierć. Podobnie, jeśli duszę pozbawiam modlitwy, sakramentów, Mszy św., rekolekcji;
gdy obywam się bez tego wszystkiego, to czy ja jeszcze żyję?
Żyjemy w świecie „ciała i ducha”. Z jednej strony, telewizja i kolorowa prasa oferują dla ciała cały wachlarz produktów: cudownych diet, rewelacyjnych farmaceutyków, odmładzających kremów,
markowych kosmetyków; z drugiej - Kościół, z niewyczerpaną mnogością „rewitalizujących duchowych specyfików”. Wystarczy przyjść.
To nieprawda, że nie mam czasu. To wielkie kłamstwo. Mam czas, lecz zwykle poświęcam go sprawom drugorzędnym. I na koniec; jakie to smutne, że tak często gabinet biologicznej odnowy przedkładam nad
konfesjonał.
Pomóż w rozwoju naszego portalu