Na spektakl Medaliony wg prozy Zofii Nałkowskiej w adaptacji i reżyserii oraz wykonaniu kieleckiego poety, kompozytora i muzyka Marka Tercza szłam pełna obaw, nie dlatego iżbym nie ufała talentowi inscenizatora
- nie, niepokój mój wzbudził wybór utworu literackiego, który rozpoczyna teatr lektur szkolnych.
Oto mała scena KCK. Z mroku wyłania się postać muzyka z gitarą, płynie melodia, potem piosenka (powstała w Oświęcimiu) o Róży - dziewczynie, która zginęła w obozie. Artysta wprowadza nas w problematykę,
a zwracając się bezpośrednio do nas uzmysławia sytuację ludzi w lagrze, dla współczesnego człowieka trudną do zrozumienia. Potem opowieść toczy się już wartko. Ze zbiorku wybrano najważniejsze wątki,
osoby, zaakcentowano najważniejsze przesłania oraz fakty - fakty wstrząsające. Tak jest w pierwszym, zatytułowanym Profesor Spanner. Teraz narrator mówi o „odzysku” i wytwarzaniu z martwego
człowieka różnych rzeczy, np. mydła. Młody gdańszczanin stwierdza: „ludzie umieją zrobić coś - z niczego”, więc człowiek to wielkie NIC.
A swoją drogą w Medalionach fragment ten brzmi: „W Niemczech ludzie umieją zrobić coś z niczego” (niby mała rzecz, a jednak zmienia wymowę, czyżby p. Tercz zachowywał już poprawność polityczną
w związku z naszym wejściem do Unii?).
Ale to drobiazg, bo już mamy „Przy torze kolejowym”. Napięcie wzrasta. Utwór ten jest z jednej strony dość kontrowersyjny, a z drugiej niesłychanie dramatyczny. Prezentuje dzieje kobiety,
która wyskakując z transportu, złamała sobie nogę. Ludzie omijali ją z daleka, policjanci się naradzali, co zrobić, starsza kobieta przyniosła jej mleka. Najbardziej zainteresowany był nią młody człowiek,
który jak sęp cały dzień krążył wokół niej - przynosi jej zakupy ze sklepu a potem zabija...
Podając tę historię, artysta wcielił się w młodego mężczyznę i mówi: „ja kupiłem, ja zabiłem”. Oto na naszych oczach ofiara (wszak ten młody Polak żył pod okupacją niemiecką), przeistacza
się w kata...
Jest to przesłanie tak czytelne, że zupełnie niepotrzebne są, rzekomo uwspółcześniające wyrażenia: „flaszka, imprezka”. Młoda widownia bezbłędnie je odczytała. W trakcie tego monologu
słychać było wręcz wstrzymywane grozą oddechy. Podobnie w historii Michała P., Żyda, który, zobaczywszy trupa żony i dzieci, położył się i chciał umrzeć. Niemiec kopniakami zmusił go do wstania i pracy,
bo „człowiek jest mocny” i doprawdy wcale nie jest potrzebny wtręt „Jezu Chryste!”. Jest to historia wystarczająco dramatyczna i dotyczy Żyda, który nie wzywałby na pomoc Chrystusa,
chociaż kto wie...
Piekło kobiet w obozach przedstawiła, na podstawie szeregu utworów, występująca w spektaklu Magdalena Jurek. Skupiona, wyciszona. Jedyna jasna plama to jej pochylona głowa, okolona jasnymi włosami.
Mówi o przerażającym świecie, w którym człowiek został sprowadzony do najprostszych czynności fizjologicznych; jego wyróżnikiem jest numer, a mimo to greckie Żydówki wschodzące słońce witają hymnem śpiewanym
po hebrajsku. Rozpacz kobiety cmentarnej czy wola przeżycia Dwojry Zielonej, bo jeśli wszystkich zabiją, to kto powie o tych męczarniach? - mówi spokojnie o tym okrutnym czasie. Po chwili w to opanowanie
wdziera się przerażenie, jęk..., powstrzymywany szloch. Ta oszczędna interpretacja zderzona z nieludzką treścią „Dna”, „Wizy” itd. wzbudza większe przerażenie niż choćby najgłośniejszy
krzyk, bo czy ta rzeczywistość jest już oswojona, całkiem zwyczajna? Czy też może już nikt nie może, nie ma siły krzyczeć?
Spektakl jest dobry, będzie znakomitą lekcją historii, języka polskiego, a przede wszystkim człowieczeństwa. Może miejscami występuje w nim zbyt głośna muzyka i może chór winien śpiewać bardziej piano;
może pan Marek bardziej powinien zawierzyć tekstowi - wszak szept, cisza jest czasem bardziej ekspresyjna niż najgłośniejszy krzyk.
Medaliony to kilka wstrząsających utworów osnutych, nanizanych jak paciorki na jedną nić. Tą nicią jest myśl, że człowiek człowiekowi tyle zadał bólu. Interpretacja M. Tercza idzie dalej: to ja, to
ty, to my wszyscy jesteśmy winni. Wszyscy nosimy w sobie, czynimy zło. I jeszcze jedno - „Dorośli i dzieci w Oświęcimiu”. Przedstawiony jest wstrząsający obraz dzieci, których czeka
„wybiórka”, wiedziały co je czeka, więc wyprężały się, stawały na paluszkach, byle dotknąć pręta (120 cm), bo to oznaczało życie, gdy mniejsze... W zakończeniu tego opowiadania jest bardzo
ważny fragment, którego zabrakło w spektaklu. Oto prof. Epstein obserwuje zabawę dwójki małych dzieci. „Siedziały w piasku drogi i przesuwały po nim jakieś patyczki. Zatrzymał się przy nich i zapytał:
- Co tu robicie, dzieci?
Otrzymał odpowiedź:
- My się bawimy w palenie Żydów.” Czyż to nie brzmi jak złowrogie memento...
Pomóż w rozwoju naszego portalu