Pamiętam mamę zmęczoną i bardzo zmartwioną chorobą najstarszej siostry. Powtarzała, że doktor nie dawał nadziei życia dla naszej Władzi. Matka kochała ją mocno. Były do siebie tak podobne. Moja najstarsza
siostra miała tylko dwadzieścia parę lat. Była bardzo pobożna i dojrzała jak na swój wiek. Niełatwo było się pogodzić z tym, że musi odejść. Cierpiała z powodu choroby i my z nią.
Kiedy z bratem i mamą wróciliśmy do reszty rodziny na Ziemiach Zachodnich, byliśmy niesamowicie szczęśliwi. Trudno wytłumaczyć, jak wdzięczna byłam Bogu, że to wszystko przetrwałam, i mamie, że nas
odebrała. W tym czasie zaszły pewne zmiany. Przeprowadziliśmy się do innego miasta. Siostra Józefa wyszła za mąż i wszyscy zamieszkaliśmy w dwupiętrowym budynku. Powróciła także w tym okresie z Indii
babcia Ludwika Zygmunt - mama naszej matki. W okresie wywózki była od nas oddzielona i z innym transportem wyjechała do Iranu, a potem do Indii. Babcia zawsze marzyła o tym, aby umrzeć na polskiej
ziemi. Pamiętam, jak chodziła o lasce. Była osobą bardzo religijną. Wiele przeszła w życiu. Z ośmiorga dzieci została jej tylko najstarsza córka, moja mama, oraz najmłodszy syn. Babcia wylała wiele łez.
Mama zdecydowała się na nowy krok. Postanowiła zostawić część swojej rodziny na Ziemiach Zachodnich, w tym dwoje już dorosłych dzieci i dwoje jeszcze w wieku szkolnym. Babcię Ludwikę, siostrę Władzię
i mnie postanowiła zabrać i wyjechać na tereny byłego województwa rzeszowskiego, skąd pochodziła jej rodzina i rodzina ojca. Myślała, że wśród swoich znajdzie jakąś pomoc. Okazało się jednak to nie takie
proste. Gdzieś przecież musiała zamieszkać. Trudno było coś znaleźć, tym bardziej że nie było pieniędzy. Tułałyśmy się przez pewien czas, aż wreszcie pewna kobieta pozwoliła nam zamieszkać w ogrodowej
altanie, której używano wcześniej do przechowywania narzędzi. Była prawie tej wielkości co lepianka w Kazachstanie. W środku był stół i dwa łóżka. Babcia postawiła na stole figurkę Matki Bożej, którą
przywiozła z Indii. Pamiętam do dziś jeszcze tę komórkę. Wydawała mi się piękna.
Wkrótce mama umieściła babcię u rodziny jej byłego zięcia. Pozostałyśmy w trójkę. Siostra często przebywała w sanatorium gruźliczym, bo matce nie sposób było równocześnie wychowywać mnie i opiekować
się chorą siostrą.
Wreszcie przyszedł moment oddania mnie do Domu Dziecka. Pamiętam ten dzień. Bałam się tego niesamowicie. Było lato, gdy mama przyprowadziła mnie do Domu Dziecka prowadzonego przez siostry felicjanki.
Trudno mi było w to uwierzyć. Pamiętam, jak szepnęłam matce na ucho, że nie będę dużo jadła, jak mnie weźmie z powrotem, i nigdy nie będę się skarżyć. Potrzebuję tylko trochę chleba i wody - mówiłam.
Mama tłumaczyła mi, iż to nie tylko o jedzenie chodzi, ale o wiele innych rzeczy, których ja nie potrafię zrozumieć. Powiedziała, że mnie kocha i poleca Bogu, który się mną o wiele lepiej zaopiekuje.
I tak zostałam znowu w jednej sukience i sandałkach. Szłam za mamą, kiedy wracała do autobusu, machałam na pożegnanie ręką, dopóki nie zniknęła mi z oczu za zakrętem. Czułam, że mama mnie kocha i musi
być jej bardzo ciężko. Tak chciałam ją przytulić i pocieszyć. Wiem, że wtedy już nie płakałam. Moja mama przy całej ludzkiej słabości była dla mnie duchowym olbrzymem. Znowu coś zrozumiałam - że
ona zaufała Komuś większemu...
Wróciłam na podwórko Domu Dziecka. Rozejrzałam się wokół siebie. Nikt na mnie nie czekał, ani nie obawiał się, że gdzieś ucieknę. Tutaj była wioska i wokół niewiele się działo. Po jednej stronie zobaczyłam
szopę, do której trzeba było iść po schodkach, a po bokach duże pokrzywy. Z determinacją dziecka stepowego pomyślałam, niech tylko ktoś spróbuje mi dokuczyć z tego powodu, że jestem biedna...
Był to bardzo ubogi Dom, nie mieszczący więcej niż 30-40 dzieci i kilka sióstr. Ubogie też było całe podwórko, znajdowały się tam komórki i stajnia ze zwierzętami. Z tyłu budynku był dość obszerny
ogród, z którego częściowo utrzymywał się Dom Dziecka.
Popatrzyłam w stronę zabudowań i zauważyłam duże wejściowe drzwi, inne od reszty. Podeszłam do nich, otworzyłam i weszłam... Okazało się, że była to kaplica. Mama często po powrocie z wywózki zabierała
mnie do kościoła, pragnąc nadrobić stracony czas. Kościoły bardzo mi się podobały i świadomość, że mieszka tam Ktoś wspaniały, miłosierny i wszechmogący. W kaplicy zauważyłam światełko. To było tabernakulum.
Byłam tak przejęta i wystraszona, że gotowa byłam przyczołgać się do tego miejsca, gdzie był Ktoś, kto mógł zrozumieć moją wielką bezradność. Przypomniałam sobie słowa mamy, że poleca mnie Bogu, który
się mną najlepiej zaopiekuje.
Podeszłam do tabernakulum i z dziecięcą prostotą powiedziałam Chrystusowi, że słyszałam, że tam mieszka, że jest kochający, i że wszystko może. Powiedziałam Mu także, że nie mam ojca i mama mnie teraz
zostawiła, że jestem całkowicie sama i zapytałam, czy mógłby być moim ojcem. Nie znajduję słów, żeby przekazać, co się w tym momencie wydarzyło. Tak jakby jakieś wspaniałe, silne dłonie przytuliły mnie
i wyszeptane słowa: „Dziecko, ja Cię nigdy nie opuszczę” wypełniły całą moją istotę niesamowitą miłością powodując, że pozostałam długo w tej kaplicy. Od tego czasu byłam już całkowicie przekonana,
że nigdy nie będę sama. I to uczucie towarzyszy mi przez całe moje życie. Często przychodziłam do tej kaplicy, nawet kilka razy dziennie. Jeszcze do dziś, wchodząc do kościoła lub kaplicy, gdzie jest
Najświętszy Sakrament, czuję to cudowne Ojcowskie objęcie.
Przyszły różne chwile. Moja trochę buntownicza natura czasem brała górę. Byłam dzieckiem, jak już wspomniałam, wychowanym na stepie. Trochę dzika, potrafiłam bardzo sprytnie wywrócić nawet większego
od mnie chłopca. Często zdarzało to się blisko pokrzyw, które sobie już upatrzyłam w pierwszym dniu. Na moje usprawiedliwienie muszę szczerze powiedzieć, że to zawsze była obrona, a nie zaczepka. A wiele
razy również obrona innych dzieci. Nie pozwalałam na poniżanie mnie za ubiór czy wygląd. A wyglądałam wtedy jak tyczka. Bywało, że i ja wpadałam w te pokrzywy, ale nikt o tym nie wiedział. Siostry miały
ze mną trochę kłopotu i nazywały mnie „Pokrzywką”. Nieraz za karę klęczałam długie godziny na korytarzu po wieczornych zajęciach. Mogłam skrócić czas kary, gdybym przeprosiła, ale ja byłam
uparta. Często czułam, że kara mi się należy. Po latach jedna z sióstr zapytała mamę, co z tej „Pokrzywki” wyrosło. Mama nie skarżyła się. Mimo kłopotów, jakie im sprawiałam, siostry chciały
często słuchać moich wierszyków, piosenek i uczyły je potem inne dzieci. To wynagradzało ich trud.
Chociaż wielu rzeczy nie rozumiałam i buntowałam się, to nie zaniedbywałam moich wizyt w kaplicy. Tam miałam mojego najlepszego Przyjaciela i Nauczyciela, któremu mogłam powiedzieć wszystko. Nieraz
tłumaczyłam Bogu, że jeśli kogoś wywróciłam, to On przecież dobrze wie, że ja miałam rację, ponieważ nikogo nie zaczepiałam. Że to ten drugi zaczął... Jednak nigdy nie wychodziłam z tych rozmów w poczuciu
usprawiedliwienia. Czułam, że Bóg chciał od mnie czegoś więcej, że zostając moim Ojcem, wymagał ode mnie całkowitego zaufania i zawierzenia. Powoli zaczęłam się mniej buntować i po paru latach stałam
się inną osobą, spokojną i posłuszną. Najważniejsze było dla mnie to, co Bóg o mnie myśli. W Jego obecności czułam się kochana. Z tego powodu przepełniała mnie radość. Byłam gotowa znieść wszystko, aby
tylko nigdy Go nie stracić. Tym bardziej, że zbliżał się okres mojego przygotowania do I Komunii św. Bardzo to przeżywałam. Z utęsknieniem czekałam na Tego, który tak się mną opiekował, który znał wszystkie
moje bolączki i tajemnice. Dla mnie Bóg był tak żyjący i prawdziwy, jak każdy inny żyjący człowiek.
Mama w tym czasie była na zachodzie Polski. Tęskniłam za nią niezmiernie. Zresztą za całą rodziną. Pewnego dnia uprzytomniłam sobie, że moja babcia Ludwika znajduje się w wiosce niedaleko Domu Dziecka.
Koleżanka, która pochodziła z tej samej wioski, zmobilizowała mnie do odwiedzenia babci i brata. Wybrałyśmy się pieszo. Okazało się, że nie było to tak blisko, bo dobre kilkanaście kilometrów, jednak
jakoś dotarłyśmy na miejsce. Nie znałam dobrze babci, ale słyszałam od mamy, że była dobrą i świętą kobietą. Tutaj spotkał mnie cios. Babcia była oburzona moimi odwiedzinami i kazała mi natychmiast wracać
z powrotem. Nie rozumiałam jej zachowania. Być może obawiała się, iż zechcę tam zostać, a ona sama była w trudnej sytuacji. Widziałam tam wielką biedę. Przenocowałam u rodziny koleżanki, a na drugi dzień
wróciłyśmy do Domu Dziecka. Babcia wkrótce zachorowała i zmarła. Podejrzewam, że już była chora, kiedy ją odwiedziłam. Nikt nie zaprowadził jej do lekarza. Mama zdążyła odwiedzić ją akurat w dniu jej
śmierci. Babcia Ludwika zmarła, mając 72 lata.
cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu