Wszystko nam dałeś, co dać mogłeś, Panie:
Żywot najczystszy - a więc godzien krzyża,
I krzyż - lecz taki, co do gwiazd Twych zbliża.
Zygmunt Krasiński - „Psalm dobrej woli”
O dobry rzut kamieniem od niskich zabudowań gospodarczych we wsi Pawły (4 km od szosy między Bielskiem Podlaskim a Białymstokiem) stoi dwupiętrowy blok mieszkalny - pozostałość po byłym pegeerze.
Jeszcze niedawno budynek ten przedstawiał żałosną ruinę, do której nawet pies z kulawą nogę nie chciał zajrzeć, dziś góruje nad całą okolicą, imponując bielą odnowionej elewacji. Kiedy się podejdzie bliżej,
oczy przybysza przyciąga widok ogromnego krzyża, stojącego przed blokiem - nieomylny znak, że mieszkają tu chrześcijanie, ludzie wierzący i dobrzy, którzy nie zatrzasną nieprzyjaźnie drzwi, lecz
zaproszą do środka. Na krzyżu widnieje metalowa tabliczka z wygrawerowanym napisem: „Bogu w darze wdzięczności za powrót na «Ojczyzny łono» - repatrianci z Kazachstanu. Krzyż poświęcił
ks. Biskup Antoni Dydycz, 19 kwietnia 2003 r.”.
Na drewnianej ławce, przy wejściu na klatkę schodową, rajcuje kaleczoną polszczyzną kilku mężczyzn, rocznik już powojenny - dzieci albo wnukowie tych, którzy byli wywiezieni do Kazachstanu.
Kiedy się zorientowali, co mnie do nich sprowadza, czym prędzej zawołali Adę Święcicką, która - jak się okaże - pełni tu rolę blokowego cicerone. Już od pierwszego kontaktu wydała mi się kobietą
o ciepłej i dobrotliwej twarzy, dobrze mówiącą po polsku. Lekko pochylona - jakby dźwigała niewidoczny ciężar minionych lat. Przyszła na świat w 1936 r. w niewielkiej wiosce Olszanka, nieopodal
Żytomierza na Ukrainie, a więc w okresie, kiedy wyścig stalinowskich represji graniczył wręcz z upiornym szaleństwem, a wywózki na Sybir do Kazachstanu były na porządku dziennym. Pani Ada była wtedy jeszcze
zbyt mała, aby zapamiętać ów moment, kiedy wywozili jej rodzinę, ale dzięki swojej matce zachowała go w żywych wspomnieniach.
„Najpierw wywieźli dziadków, ciotki i pozostałych krewnych - opowiada. - Kilkanaście osób w jednym transporcie. Wydawało się, że rodziców moich zostawią w spokoju. Niestety, którejś
nocy załomotali do drzwi, wyciągnęli ojca z łóżka, wykręcili ręce i wyprowadzili na dwór. Na odchodnym zdążył jeszcze krzyknąć: «Nie martwcie się, ja wrócę!». Ale już nigdy nie wrócił. Przepadł
jak kamień w wodę. Podobno został od razu zamordowany i do dziś nie wiadomo, gdzie jest jego mogiła. Był kierownikiem wiejskiej szkoły i tym się chyba najbardziej naraził bolszewikom. Mama, która była
w ciąży z młodszą siostrą, została tylko ze mną, dwuletnią dziewczynką. Nie miała wyjścia - wyjechała do swoich w Kazachstanie najbliższym transportem.
Pierwsze lata życia w Kazachstanie to prawdziwa gehenna i tego nie da się opowiedzieć. Ale i tak mieliśmy szczęście, bo osiedlono nas w wiosce o nazwie Mikołajewka, 50 km od Ałma-Aty w południowej
części republiki, gdzie klimat jest nieco łagodniejszy. Ci, którzy trafili na północ, umierali od razu z zimna i głodu. Na początku mieszkaliśmy w ziemiankach, które podczas deszczu tonęły w wodzie. Pamiętam,
że kołyskę z siostrą mama musiała zawieszać wysoko na belce, inaczej by pływała.
Podziwiałam moją mamę, która mimo nieludzkich warunków i mrocznych czasów, potrafiła stworzyć dla swoich córek bezpieczny i w miarę szczęśliwy dom. Wychowała nas w poszanowaniu prawdy i dobra. Wykształciła
- ja zostałam geologiem. Było jej nieraz bardzo ciężko, ale w chwilach osamotnienia i tęsknoty siłę znajdowała w modlitwie i w niezłomnej wierze w Pana Boga. Każde święta, a zwłaszcza Boże Narodzenie
i Wielkanoc, spędzaliśmy zgodnie z polską tradycją, a na Wigilię... koniecznie musiało być 12 potraw.
Z rodzinnego domu w Olszance udało nam się zabrać kilka książek, m.in. Kraszewskiego i Sienkiewicza, no i Pismo Święte. W zimowe wieczory - przy lampie naftowej - mama czytała nam na głos
nie zawsze zrozumiałe teksty, ale przecież nie to było istotne. Ważne było wspólne przebywanie w świetle lampy i słuchanie ciepłego głosu mamy. Ona wciąż czekała na tatę i na powrót do Polski. Marzyła,
żeby choć na chwilę wpaść do Żytomierza. Ileż tam polskości! Wystarczy tylko wymienić groby na tamtejszym cmentarzu - syna Moniuszki, żony Kraszewskiego, siostry Paderewskiego, rodziny Conrada czy
też okazały grobowiec gen. Dąbrowskiego, zamieniony przez bolszewików na dom publiczny.
Mama nie doczekała powrotu. Pochowano ją obok mojej siostry, która zmarła dużo wcześniej, mając niespełna 50 lat. W Kazachstanie umiera się na ogół w młodym wieku. Doświadczenia z bronią jądrową odbijają
się złowrogim piętnem na zdrowiu ludzi i skracają życie. Moja kuzynka Ludmiła Guzowska, która przyjechała razem ze mną, miała chorobę nowotworową w zaawansowanym już stadium i w Kazachstanie nie dawano
jej najmniejszych szans. Dzięki wysiłkom lekarzy z białostockiej kliniki onkologicznej, udało się ją uratować. Narodziła się po raz drugi.
Na otarcie łez pozostał mi kawałek szarego papieru - dokument podpisany przez prokuratora Ałmatyńskiego Obwodu, rehabilitujący mnie za «bezprawne wysiedlenie z powodu narodowości».
W ten oto sposób były Związek Sowiecki wynagrodził mi krzywdy, wyrządzone przez wiele lat” - powiedziała z żalem pani Ada.
„Jasnym płomykiem w naszym życiu w Kazachstanie były z pewnością nawiedziny figury Matki Bożej Fatimskiej oraz pielgrzymka Ojca Świętego. Znakiem osobistego oddania się Matce Bożej było ucałowanie
figury. Nie było chyba nikogo, kto by całował Jej stopy bez łez. To cud, że doczekaliśmy się takiego dnia. A potem jakże wspaniałej otuchy dodał nam Papież, który powiedział wprost - abyśmy się
niczego nie lękali i wytrwali do końca, zachowując swoją tożsamość” - kończy swoje wspomnienia Ada Święcicka.
Józef Witkowski urodził się wtedy, gdy jego wielki imiennik-marszałek Piłsudski gromił bolszewików pod Warszawą. „Stary sołdat” - tak go nazywają dziś w Pawłach. Przeszedł cały szlak
wojenny - aż do Berlina. A honor był mu pierwszym. Wcielony do wojska sowieckiego, musiał pokonać uraz do bolszewików i walczyć ze wspólnym wrogiem o przetrwanie. Niechętnie jednak mówi -
zarówno o wojnie, jak i o wywózce. Pokazując kikut lewej dłoni, powiada: „Wyzwalając Gdańsk, byłem tylko lekko draśnięty szrapnelem, a w Kazachstanie, w stolarni, straciłem prawie wszystkie palce.
Za Gdańsk, dali mi medal, a za ucięte palce - figę z makiem”.
Czemu po wojnie wrócił do Kazachstanu, a nie pozostał w Polsce, tak, jak jego brat, Wacław? „Żal mi było matki - powiada ze łzą w oku. - Pamiętam, gdy wróciłem z wojny, wszedłem
do domu, a właściwie do takiej małej, kurzej chałupinki i uchyliłem drzwi - zobaczyłem moją matkę, jak pochylona nad balią, prała bieliznę. Od razu mnie rozpoznała, choć byłem straszliwie zmęczony
i brudny. Objęła mnie swoimi wątłymi ramionami i mocno, mocno tuliła do siebie. Nie mogłem się oprzeć wzruszeniu. Całowałem jej ręce - i jej łzy. A potem przez długie lata tęskniliśmy razem o powrocie
do Polski. Ona jednak została tam na zawsze, ja wróciłem”.
To, że dziesięć już rodzin - polskich repatriantów z Kazachstanu, powróciło do Ojczyzny i zamieszkało w miarę godziwych warunkach we wsi Pawły, zawdzięczać należy głównie Janinie Dłużewskiej,
nauczycielce, która ofiarowała się bezgranicznie swoim rodakom skrzywdzonym przez bolszewików. Wyjechała do Kazachstanu i tam w miejscowości Otygien Batyr uczy dzieci języka polskiego. „Dzielna
kobieta, wspaniały pedagog i o gołębim sercu człowieka” - tak ją nazywają. Za swoje oszczędności wykupiła pegeerowski blok w Pawłach, wyremontowała go i zadbała o to, aby mieszkania trafiły
do właściwych lokatorów. Okoliczni mieszkańcy przyglądali się w zdumieniu i z niemym podziwem szlachetnemu przedsięwzięciu p. Dłużewskiej. Idąc jej śladem, pośpieszyli z pomocą repatriantom. Ofiarowywali
wszystko, co jest potrzebne w gospodarstwie domowym - nawet kosz ziemniaków przyniosła pewna starowinka. Długa jest lista ludzi, również z Białegostoku, którzy pomagali z wrażliwego serca. Pani
Ada nie chce wymieniać żadnego nazwiska, bo boi się, że może kogoś pominąć i urazić. Są wśród nich ludzie zwykli, którym na co dzień się nie przelewa. I na stanowiskach, których jeden telefon -
wiele pomógł, np. w znalezieniu pracy. „Nie ma słów, aby wyrazić tę ludzką solidarność z nami” - powiada Ada Święcicka. Kiedy rozmawiałem z gospodarzami z Pawłów, powiedzieli, że i dalej
będą pomagać, bo tak trzeba. I niech nikt nie pyta: za ile?
Wspaniałym momentem w życiu repatriantów z Kazachstanu na ojczystej ziemi były odwiedziny biskupa drohiczyńskiego Antoniego Dydycza, tuż przed Wielkanocą ubiegłego roku. U wielu były łzy w oczach.
A więc były to niesłychane ważne odwiedziny, które dostarczyły im mocnego impulsu duchowego. Ksiądz Biskup poświęcił wspomniany już krzyż oraz kaplicę, urządzoną w piwnicy budynku, w której kapłani z
bielskiego Karmelu odprawiają niedzielną Mszę św. Ofiarował również obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy i życzył, „aby była Ona stale dla nich Przewodniczką i Pocieszycielką. I aby nigdy nie stracili
z oczu Chrystusowego Krzyża, który postawili przed swoim blokiem”.
Dla najmłodszego repatrianta, Witka Mazurenko, urodzonego już w Polsce, w pierwszym dniu świąt wielkanocnych, w nowej już kaplicy, ks. Krzysztof Janowic udzielił chrztu. I był to pierwszy chrzest
w repatrianckiej wspólnocie po powrocie do Ojczyzny i zarazem dobry znak, zapowiadający lepszą przyszłość.
Pomóż w rozwoju naszego portalu