Kiedy przyjechałem do Chicago, zdziwiły mnie szare ulice, drewniane latarnie i dawno już nie używane w Polsce, stare modele telefonów komórkowych. Pomyślałem sobie - Co to
za Ameryka? Później starałem się nauczyć tutejszego rytmu życia. I choć próbowałem biec za czasem, on zawsze był niedościgniony.
Wkrótce potem znalazłem się w centrum Chicago. Wszedłem do katedry i wówczas moim oczom ukazał się niezwykły widok pięknej świątyni, pełnej modlących się ludzi. Jak to jest -
pomyślałem - w telewizji widziałem zawsze inny obraz tego kraju. Miasta były nowoczesne i czyste, a kościoły puste. I właśnie tego chyba bałem się najbardziej
- spotkania z obojętnością. Jednak podczas Mszy św. katedra wypełniła się ludźmi w dużej mierze młodymi. Poczułem wówczas wielką radość. Pomyślałem, że chyba dobrze zrobiłem:
w Ameryce teraz jako kleryk, a później, jeśli Pan pozwoli, jako ksiądz, chyba bardzo się przydam. Zafascynowała mnie liturgia, piękny śpiew wiernych, staranne wymawianie słów i atmosfera
przyjaźni, o którą dzisiaj tak trudno.
To było pierwsze spotkanie z tym Kościołem, miejscem i miastem, w którym mam spędzić kolejne lata życia.
Zauważyłem też wielki kontrast pomiędzy poszczególnymi dzielnicami - miasteczkami. Zdałem sobie sprawę, że praca tutaj nie jest łatwa, że każda z grup ludzi będzie chciała słyszeć
o takim Jezusie, jaki jest im potrzebny. A przecież przesłanie Ewangelii jest jedno - niezmienne i dla wszystkich pomocne: nikogo z nas Jezus nie kocha
bardziej lub mniej. Nikogo nie poniża, aby innego wywyższyć. Jest jak dobry ojciec, który czeka cierpliwie w zaciszu domu. Gdy małe dziecko zmoknie, zmarznie i przestraszy się wracając
do domu podczas burzy, to czekający w progu ojciec, nie będzie na nie krzyczał, że ostrzegał, aby nie wychodziło, ale utuli, osuszy, poda ciepły sok z malin. Taki jest właśnie Ojciec
Niebieski, który czeka na każdego z nas - z taką samą, niepowtarzalną ojcowską miłością.
cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu