Reklama

Świadectwo Pawła Nawrockiego z Łodzi

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Już od kilku tygodni żyliśmy oczekiwaniem i niepewnością związaną ze zbliżającą się, dla niektórych pierwszą w ich życiu, pieszą pielgrzymką na Jasną Górę oraz z wywołującym jeszcze większe emocje, zbliżającym się VI Światowym Dniem Młodzieży z udziałem Ojca Świętego i młodych niemal z całego świata.
Po uroczystym nabożeństwie, 10 sierpnia o świcie wyruszyliśmy spod łódzkiej katedry na pielgrzymi szlak. Prawie do ostatniej chwili nie wiedziałem, kto z moich znajomych znajdzie się w naszej studenckiej, poszukującej grupie numer 12. Niestety (a właściwie na szczęście) znalazła się w niej tylko jedna bliższa koleżanka (studiująca we Francji Agnieszka), która z kolei przyjechała ze swoją przyjaciółką (Francuzką - Sandrą), dzięki czemu nie zamknęliśmy się jedynie we własnym kręgu, lecz stanowiliśmy część grupowej wspólnoty. Nie znaczy to, że wewnątrz naszej dwunastki nie tworzyły się mniejsze grupy i grupki, ale ulegały one ciągłej rotacji. Chyba największą moją pielgrzymkową przygodą (aż do momentu przekroczenia rogatek Częstochowy) była właśnie owa wzajemna otwartość, zerwanie wielu międzyludzkich barier, możliwość współtworzenia wspólnotowej atmosfery, dawania i brania najprostszych odruchów, gestów: pogodnego uśmiechu, mimo zmęczenia marszem w skwarne dni, podania dłoni, dodania otuchy życzliwym słowem, wspólnego przygotowywania miejsc noclegowych, posiłków itd.
Z dużym zainteresowaniem obserwowałem Sandrę, stopniową ewolucję jej wewnętrznego zaangażowania, począwszy od wielkiej hecy, młodzieżowego pikniku, aż po całkiem udane próby duchowego włączania się w modlitewną atmosferę pielgrzymki. We Francji, jak wynikało z opowieści jej i Filipka (również Francuza - zięcia polskiego oficera z armii gen. Maczka), pielgrzymowanie należy do rzadkości i biorą w nim udział niemal wyłącznie ludzie starsi (nawiasem „pisząc”, Filipek był bardzo zdziwiony moją obecnością na pielgrzymim szlaku; u nich osoby niepełnosprawne zamykają się we własnym gronie, izolując się tym samym od reszty społeczeństwa, nie mówiąc już o udziale w tego typu „imprezach”. Bardzo pochlebną była dla mnie odpowiedź Agnieszki na postawione przez niego pytanie, czy jestem pod ich (Agnieszki i Sandry) opieką? Powiedziała, że to ja opiekuję się nimi. Rzeczywiście, starałem się być jak najbardziej aktywny, ale czy aż do tego stopnia ... ?).
Nocowaliśmy najczęściej w stodołach. Większość dziewcząt sypiała w szkołach bądź przygarniali je okoliczni mieszkańcy. Pozostałe - wbrew zaleceniom Kierownika pielgrzymki - dzieliły nasz „sienny” los pod wspólnym, „stajennym” dachem.
Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden jedyny tak „komfortowy” nocleg. Po dwudziestokilkukilometrowym marszu dotarliśmy do wioski (nazwy niestety nie pomnę), w której nasz zacny, choć nieco oschły i rygorystyczny Ksiądz Kwatermistrz wyznaczył nam miejsce spoczynku. Ponieważ nadzieja na komfortowe warunki nadwątliła się znacznie podczas poprzednich noclegów, marzyliśmy więc jedynie o tym, aby choć symbolicznie umyć się, wybebeszyć kolejne konserwy i czym prędzej odpłynąć w senną krainę ułudy, złożywszy uprzednio swe zbolałe ciała w najeżonych sianem i obrokiem śpiworach. Stało się jednak inaczej. Już od rogatek mieszkańcy owej wioski, tłumnie wyległszy na drogę, witali nas serdecznie, pomagali nieść zdjęte z ciężarówek bagaże, zapraszali do swoich (wskazanych nam uprzednio przez Kwatermistrza) domów. I tu kolejne zaskoczenie: przed domem, w którym mieliśmy spędzić noc, stał suto zastawiony stół, pełen wszelakiego mięsiwa, parującej smakowitym aromatem zupy i deserów. Istna uczta (przynajmniej w oczach strudzonego, sponiewieranego pielgrzyma, rządnego smacznej domowej strawy, spożytej w kulturalnych warunkach). Przy owym stole siedziało już kilka osób, pochłaniając owe smakowitości. Czekały na nas również miski z ciepłą wodą i czysty ręcznik dla każdego. Późnym wieczorem smakowita kolacja pod chmurką (kolacja, którą jedynie skubnęliśmy nie tyle z głodu, ile przez szacunek dla trudu i poświęcenia goszczących nas Ludzi) oraz filiżanka świeżutkiego, jeszcze ciepłego mleka. A wszystko to przy wtórze uśmiechów, miłych słów i krzątaniny troskliwych gospodarzy.
Mieliśmy do swojej dyspozycji dwa pokoje, podłogi. Niestety, nie dla wszystkich starczyło miejsca, a konkretnie dla mnie. Po krótkiej, rodzinnej naradzie postanowiono, że będę nocował pod ławą, w pokoju, w którym śpią gospodarze z dwójką swoich rozwrzeszczanych dzieci. Był to najcieplejszy, czytaj: najbardziej rodzinny, pielgrzymkowy wieczór i nocleg.
Nazajutrz, żegnani chusteczkami zroszonymi łzami żalu, odchodziliśmy w dalszą drogę.
Przez cały czas towarzyszył nam krzepiący śpiew, bez którego z pewnością nie zdołalibyśmy pokonywać codziennie tak dużych odległości (20-30 km). A śpiewaliśmy zarówno pieśni bardziej lub mniej religijne, kanony (głównie kanony z Taize), jak i frywolne piosenki z uświęconego tradycją repertuaru wojskowego („Ułani, ułani”, „O mój rozmarynie”, „Piechota”, „Jedzie, jedzie na kasztance”), czy też ułożoną po drodze, z tęsknoty za wciąż odległym miejscem naszego stałego zakwaterowania - polem namiotowym w Lubojence, piosenkę naszej pielgrzymki, zaczynającą się od słów: „Jak to w Lubojence ładnie, kiedy pielgrzym w wyro wpadnie”..., a śpiewaną na nutę „Jak to na wojence” .... Bez wątpienia przeważała jednak tematyka religijna.
Nastrój wesołości przeplatał się od czasu do czasu ze skupieniem i tradycyjną formą modlitwy. Bardzo wymowną i silną emocjonalnie była Droga Krzyżowa, odmawiana na uciążliwej, piaszczystej, polnej ścieżce, wiodącej przez ścierniska, wśród nie skoszonych jeszcze łanów zbóż - nasza osobista, maleńka Droga Krzyżowa.
Co kilka, kilkanaście kilometrów robiono nam postoje. Im bliżej Częstochowy, tym rygorystyczniej przestrzegany był czas ich trwania. Sielanka stawała się wielką, pielgrzymkową machiną. Zatrzymanie jednej grupy powodowało pomieszanie ściśle określonego szyku, lub opóźnienie idących za nią grup z całej Polski. Organizowano więc postoje całych miast czy województw, a po nadejściu kolejnej pielgrzymki następowała zmiana. Z utęsknieniem wypatrywaliśmy większych skupisk drzew i siedzących na poboczach ludzi. Po dotarciu do takiego miejsca padaliśmy gdzie popadnie - w rowach, pod drzewami, przybierając najrozmaitsze pozycje, dające ukojenie utrudzonym nogom i kręgosłupom.
Innymi miejscami postojów były tereny przykościelne. Tam też otrzymywaliśmy ciepłe obiady. (W żywność mogliśmy się zaopatrywać również we własnym zakresie, w rozsianych na całej trasie punktach gastronomicznych i kuchniach polowych).
Nie wszyscy wytrzymywali trudy marszu. Niektórzy rezygnowali już drugiego dnia, inni w dniach następnych, jeszcze innym towarzyszyła samochodowa eskorta, dbająca o oprowiantowanie, zmianę odzienia i obuwia, wygodny nocleg, a w razie potrzeby dowożąca delikwentkę do następnego punktu postojowego. Wiele osób, nie zaprawionych w marszowym boju, obuło się w nowiutkie, odświętne obuwie sportowe. Na skutki nie trzeba było długo czekać: popękane stopy, pełne odcisków i bąbli, troskliwie opatrywane przez wspaniałe siostrzyczki z służby medycznej.
Niedaleko Częstochowy jest takie miejsce, o którym dowiedziałem się dopiero dotarłszy do niego, a nosi ono nazwę: Przeprośna Górka. Według tradycji, z tego właśnie miejsca po raz pierwszy ukazuje się oczom pielgrzymów Jasnogórski Szczyt i tu, jak nakazuje tradycja, wszyscy uczestnicy pielgrzymki przepraszają się za wszelkie winy i przewinienia, chwile słabości, gniewu, które, w sposób często od nas niezależny towarzyszą trudom pielgrzymowania. Niestety, nikt z nas nie mógł wypatrzyć klasztornej wieży, natomiast przeprosinom, życzliwym uśmiechom i wyrazom sympatii nie było końca. Aż dziwne, jak proste i naturalne w takiej sytuacji jest słowo: przepraszam.
W takiej to właśnie sympatycznej i radosnej atmosferze dotarliśmy do z dawna wypatrywanego miasteczka namiotowego w Lubojence. Wielkie, wojskowe namioty, w których mogliśmy leżeć do góry brzuchami przez calutkie popołudnie (emocje związane z wydarzeniami następnego dnia nie sprzyjały jednak zbyt długiemu leżeniu), polowe umywalnie, mnóstwo zaradnych handlowców i właścicieli małej gastronomii, muzyka, śpiew, gwar. Przed wieczorem losowanie kart wstępu do sektorów - na Apel Jasnogórski i uroczystą Mszę św. z udziałem Ojca Świętego (niestety, nie wylosowałem żadnej z tych kart, ale ktoś (do tej pory nie wiem kto) oddał mi swoją wejściówkę na Apel - to też gest znamienny dla atmosfery owych Dni). Potem polowa Msza, a po niej bardzo żywiołowy koncert piosenek religijnych.
W Lubojence mieliśmy nocować przez cały czas trwania uroczystości związanych z VI Światowym Dniem Młodzieży. Okazało się jednak, że ciotka jednej z koleżanek mieszka w Częstochowie i zgodziła się przyjąć do siebie kilka osób. Nazajutrz Filipek wraz z ową koleżanką zawieźli nasze bagaże do ciotki, a my, w podniosłym nastroju wyruszyliśmy na ostatni, dwunastokilometrowy odcinek pielgrzymki. Zmęczenie całkowicie zniknęło. Radośnie kroczyliśmy do ostatecznego celu naszych trudów, gromkim głosem wyrzucając z siebie słowa pieśni, witani oklaskami, śpiewem i tańcem przez przybyłych wcześniej pielgrzymów z kraju i z zagranicy.
Niemal cała Częstochowa ogarnięta była euforią i szaleństwem. Korowody krzykliwych Włochów, Hiszpanów, Francuzów ubranych w regionalne stroje, śpiewających i biegających z powiewającymi na wietrze flagami narodowymi. Kaskada barw i dźwięków. Współczesna Wieża Babel, tym różniąca się od biblijnej, że w wielości języków budujący ją ludzie znajdują jeden, wspólny język, język młodości, Miłości, tolerancji, wiary i posługując się tym językiem ponownie wznoszą się ku niebu, tym razem jednak dla chwały Najwyższego.
Nasza dwunastka uległa rozproszeniu. Część z nas miała karty wstępu na Apel, część na Mszę św., inni nie mieli ich wcale. Na domiar złego nie zgadaliśmy się kto ma jaką kartę, w wyniku czego błąkały się w tłumie maleńkie grupki, błądząc, wpadając w płynące na oślep nurty ludzkich rzek, by w końcu spotkać się przy zamkniętym już wejściu do sektora "A". Pod Jasną Górę dotarliśmy od strony sektora "B". Wydawałoby się, że nic prostszego, jak przejść na drugą stronę Alei Najświętszej Marii Panny, a potem już prosta droga przez park na plac pod wałami. Nie tym razem. Najpierw musieliśmy dopłynąć wspomnianą wyżej rzeką wzdłuż Alei na wysokość dworca PKP, potem przecisnąć się wąziutkim przesmykiem między barierkami na drugą stronę ulicy (w tym miejscu, stojący na jezdni, za barierkami milicjanci mieli niezłą radochę, patrząc na ludzi gniecionych i deptanych przez gnany owczym pędem tłum), by cofnąć się, częściowo Aleją, a częściowo - unikając największego tłoku - bocznymi uliczkami, na wysokość miejsca, z którego wyruszyliśmy. Po drodze trzy razy liczyłem płyty chodnikowe i grysik asfaltu. Mój kompan - Witek - kilkakrotnie chciał zrezygnować z dalszego przebijania się przez tłum, po chwili jednak moje perswazje trafiały mu do serca.
Spod zamkniętego wejścia do sektora "A", już większą grupą wycofaliśmy się do parku. Większość osób uwierzyła milicjantom, twierdzącym, że z braku miejsc nikt więcej nie będzie wpuszczony do sektora. Ja jednak nie mogłem spokojnie usiedzieć. W pewnej chwili podszedł do mnie Witek, pytając, co robimy ? Odpowiedź była dla mnie oczywista: próbujemy wejść. I znów sytuacja znana z podobnych zgromadzeń: napierający tłum, przepychanka, pokrzykiwanie, ale - trzeba to zaznaczyć - w granicach przyzwoitości. Milicjanci co pewien czas przepuszczali pojedyncze osoby. Znów musiałem przekonywać zrezygnowanego kolegę, że mamy duże szanse na wejście na plac. Znałem podobne sytuacje z poprzednich papieskich pielgrzymek i uznawałem zaistniałą sytuację za rzecz normalną i oczywistą. Potem usłyszeliśmy płynący z głośnika apel skierowany do służb porządkowych, by jednak wpuszczali ludzi, ponieważ są jeszcze wolne miejsca. W końcu, z pomocą dwóch milicjantów, kolegi i jakiejś kobiety, udało mi się wydostać z kleszczy tworzonych przez barierki i napierający tłum i przejść na drugą stronę milicyjnego kordonu, nie było to bowiem główne wejście do sektora, lecz dziki przesmyk.
Rozpoczęło się dość długie oczekiwanie na Ojca Świętego. Była to znakomita okazja do obserwowania ludzkich zachowań, uzależnionych od temperamentu, a ten z kolei w dużej mierze wiązał się z regionem świata, z którego dana osoba czy grupa osób pochodziła. Chyba najbardziej żywi i krzykliwi byli roztańczeni i rozśpiewani Włosi, Hiszpanie i Francuzi. Siedzący opodal nas Rosjanie (sądząc po wyglądzie pochodzący z dalekiej prowincji swego kraju, przyjmując, że Moskwa to nie Paryż) robili wrażenie bardzo zagubionych zarówno pod względem towarzyskim, jak i duchowym. Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci grupa wietnamska. Przez cały czas oczekiwania na Papieża panowało w niej ogromne napięcie i skupienie. Wraz z pierwszymi informacjami o zbliżaniu się papieskiego orszaku poderwali się z miejsc, wypatrując białej sylwetki Papy. Niestety, był to jedynie jeden z wielu fałszywych alarmów i dość szybko gasnących wybuchów entuzjazmu. Każdy taki alarm kończył się dla Wietnamczyków poczuciem ogromnego zawodu. Tak bardzo chcieli zobaczyć Papieża (prawdopodobnie pierwszy raz w życiu na żywo), tak bardzo spragnieni byli jego obecności i tego wszystkiego, czego - w ich oczach - jest symbolem. Po policzkach płynęły im łzy radości. W pewnej chwili, podczas przekazywania papieskich pozdrowień przybyłym na uroczystość przedstawicielom poszczególnych narodów, usłyszeliśmy za plecami huragan radosnych okrzyków. To owa maleńka grupka Wietnamczyków wyrażała swe szczęście, mylnie konstatując, że Papież dostrzegł ich transparent. Bez wątpienia mieli swój wielki dzień.
Dominowała jednak, narastająca w miarę zbliżania się godziny przyjazdu Ojca Świętego, atmosfera radosnego niepokoju i wyczekiwania. Mimo wielu różnic i barier, coraz silniejsze było poczucie wspólnoty, zarówno globalnie (w obrębie całej Częstochowy), jak i w kontaktach z najbliższym otoczeniem. Okazji do owych kontaktów nie brakowało. Stwarzało je samo życie. Nie każdy zabrał ze sobą suchy prowiant, nie każdy miał wystarczający zapas picia (upał był przecież straszny, a racjonowanej przez harcerzy wody dla niektórych było za mało). Nie wszyscy zabrali śpiwory, na których mogliby usiąść. W miejscu, w którym byliśmy, częstowanie słodyczami, napojami, a nawet kanapkami, czy też użyczanie miejsca na śpiworze lub kocu nie należało do rzadkości.
Przyjazd Papieża wyzwolił w nas wszystkich istną erupcję od dawna wzbierających emocji, radości, wzruszenia. A potem było już pasmo niekończących się owacji, śpiewów, oklasków, ludzkich fal, tworzonych przez sukcesywnie podskakującą z uniesionymi rękoma młodzież, odbijanych ponad placem kolorowych balonów i piłek, po zmroku zaś dodatkowym efektem był blask ognisk, pochodni, świec i zimnych ogni, będących zarówno wyrazem radości, nastrojowości, jak i (przynajmniej dla niektórych) symbolem rozjaśniającej nasze serca Światłości Ducha Świętego. Momentem większego skupienia była procesja z Krzyżem Światowych Dni Młodzieży i z ikoną Czarnej Madonny. I oczywiście wspaniała pieśń: „Abba, Ojcze” i ogromny, przebiegający ponad wszelkimi barierami i podziałami (językowymi, rasowymi, narodowościowymi, politycznymi) łańcuch złączonych dłoni.
Późna pora, zmęczenie, panująca na placu atmosfera rozprężenia oraz brak słuchawek i książeczek z polskojęzyczną wersją Liturgii, nie sprzyjały skupieniu i głębokiemu przeżywaniu religijnych treści tego wieczoru. Dopiero późniejsza, domowa projekcja wideo pozwoliła na zrozumienie pełnego sensu wydarzeń tego i następnego dnia.
Mimo miauczenia mojego druha, nieprzywykłego do tak długich, nocnych wypraw, dotrwaliśmy do końca uroczystości. Częstochowa o tej porze rozpoczynała swoje drugie życie. Ulice pełne były bawiących się, roztańczonych i rozśpiewanych młodych ludzi (głównie obcokrajowców). Inni szykowali kolację lub poszukiwali miejsca do spania. Wracając przez dość ciemny park trzeba było bardzo uważać, by nie nadepnąć na któregoś z koczujących po obu stronach alejek i na trawnikach, opatulonych w śpiwory i koce pielgrzymów. Miałem ogromną ochotę włączyć się w nocne życie tego miasta, ale pora była bardzo późna, a u cioci ktoś miał na nas czekać z kolacją. Po powrocie zastaliśmy prawie wszystkich pogrążonych we śnie. Zjedliśmy naszykowaną wcześniej wspaniałą kolacyjkę i oddaliśmy się sennej rozkoszy na ciocinej podłodze.
W oficjalnych uroczystościach następnego dnia uczestniczyłem na Alei NMP. Ani upalna pogoda, lejący się z nieba żar, przed którym nie było się gdzie schować, ani słabe nagłośnienie nie sprzyjało skupieniu i głębokiemu przeżywaniu treści religijnych. Atmosfera również znacznie odbiegała od tej z dnia poprzedniego, mimo że słoneczne promienie opływające Jasnogórski Szczyt, nieprzebrane rzesze ludzi i otaczającą nas zieleń drzew stwarzały odświętny i pogodny nastrój, rozświetlając także nasze serca. Obecność Papieża widocznego na wielkim, ustawionym opodal ekranie (megaekranie) była - w moim odczuciu - bardziej telewizyjna niż realna. Znacznie silniejszym przeżyciem był późniejszy, wieczorny Apel Jasnogórski z nieoczekiwanym udziałem Ojca Świętego.
Przechadzaliśmy się właśnie w szerszym gronie znajomych z naszej dwunastki, w poszukiwaniu podarków związanych z VI ŚDM (które Agnieszka i Sandra miały zawieźć swoim znajomym w Lyonie), podziwiając równocześnie pobojowisko, jakie pozostawili po sobie koczujący w całym mieście pielgrzymi, gdy nagle usłyszeliśmy głos Księdza Prymasa i zobaczyliśmy biegnącą w kierunku wałów młodzież. Doszły nas już wcześniej słuchy o mającym się odbyć bardziej kameralnym spotkaniu Papieża z pielgrzymami i o krążących specjalnych wejściówkach na to spotkanie, ale nie znaliśmy ani godziny, ani miejsca, w którym miało się ono odbyć. Przyłączyliśmy się do biegnących i ku naszemu zaskoczeniu i radości ujrzeliśmy pogrążonego w skupieniu Ojca Świętego, śpiewającego słowa Apelu. Dodatkowym przeżyciem była fizyczna bliskość Papieża, staliśmy bowiem tuż pod wałami, w pobliżu schodów (osoby z wejściówkami znajdowały się na wałach). Niestety, spotkanie trwało bardzo krótko i zakończyło się odśpiewaniem „Abba, Ojcze”. Nie pomogły niekończące się, wykrzykiwane przez nas, najwymyślniejsze prośby i nalegania. W końcu ulegliśmy perswazji Kardynała Macharskiego, aby zakończyć ten wieczór modlitwą, łącząc się w ten sposób z czuwającym u stóp Czarnej Madonny Ojcem Świętym.
Tą niespodzianką zakończyła się nasza wielka, pielgrzymkowa przygoda. Częstochowa nadal tętniła, przygasającym z wolna, życiem, śpiewem i tańcem. Podobno nazajutrz Papież jeszcze raz wyszedł na wały, by pożegnać się z pozostałymi na placu niedobitkami młodzieży. My jednak w tym czasie siedzieliśmy już w pociągu zdążającym do Łodzi.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Anthony R. Dolan a sprawa polska

2025-03-23 17:38

[ TEMATY ]

Anthony R. Dolan

sprawa polska

Red

Gdy zagraniczne media ogłosiły, że zmarł Anthony R. Dolan, katolicki autor przemówień Ronalda Reagana (w latach 1981-89), przypomniała mi się treść oświadczenia prezydenta USA wydanego po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. To właśnie Reagan bowiem, jako pierwszy przywódca na świecie – poza papieżem Janem Pawłem II – wyraził solidarność z naszym narodem po ogłoszeniu wiadomości o wyłowieniu z Zalewu Wiślanego ciała polskiego kapłana. Stwierdził, że „cała Ameryka dzieli smutek narodu polskiego z powodu wiadomości o tragicznej śmierci księdza Jerzego Popiełuszki” i podkreślał, że był on „orędownikiem wartości chrześcijańskich i odważnym rzecznikiem sprawy wolności”, że „jego życie było przykładem najwyższych ideałów ludzkiej god¬ności”.

Na koniec prezydent USA jednoznacznie wtedy stwierdził: „Śmierć ojca Popiełuszki umacnia stanowczość wszystkich kochających wolność narodów, aby być nieugiętym w swych przekonaniach. Duch księdza Po¬piełuszki żyje nadal. Sumienie świata nie spocznie, dopóki sprawcy tego haniebnego przestępstwa nie zostaną doprowadzeni przed wymiar sprawiedliwości” (o, ironio, mocodawców tej zbrodni nie znamy do dziś!).
CZYTAJ DALEJ

IPN oznakował grób ks. Rocha Modzelewskiego - kapelana pomagającego Żydom i weterana

2025-03-23 16:11

[ TEMATY ]

Armia Krajowa

pomoc Żydom

Instytut Pamięci Narodowej

ks. Roch Modzelewski

IPN Oddział w Białymstoku, ze zbiorów Bożeny Jadeckiej-Jóźków

ks. Roch Modzelewski

ks. Roch Modzelewski

Tabliczką weterana walk o wolność i niepodległość oznakowano w Rosochatem Kościelnym (gmina Czyżew, Podlaskie ) odrestaurowany grób ks. Rocha Modzelewskiego. Uroczystość odbyła się w ramach obchodów Narodowego Dnia Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką.

Ks. Roch Modzelewski (1883-1961) działał m.in. w Polskiej Organizacji Wojskowej, był żołnierzem Armii Krajowej, kapelanem. Duchowny w czasie drugiej wojny światowej zaangażował się w pomoc ludności żydowskiej poprzez wystawianie fałszywych dokumentów, organizowanie schronienia i zaopatrywanie w żywność.
CZYTAJ DALEJ

Czy Jezus czynił cuda, czy są to tylko pobożne bajki?

2025-03-23 20:26

[ TEMATY ]

cuda

bajki

symbol

Katechizm Wielkopostny

Adobe Stock

PAVIA, WŁOCHY: Obraz "Cud Nakarmienie tłumu" w kościele Bazyliki San Michele Maggiore autorstwa nieznanego artysty z XX w.

PAVIA, WŁOCHY: Obraz Cud Nakarmienie tłumu w kościele Bazyliki San Michele Maggiore autorstwa nieznanego artysty z XX w.

Na kartach ewangelii znajdujemy liczne opisy cudów, których dokonuje Jezus, a później także jego apostołowie. Czy to tylko ładne opowieści, jakiś symbol? Co to w ogóle są cuda?

Czy wiesz, co wyznajesz? Czy wiesz, w co wierzysz? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Jeśli nie, zostań z nami. Jeśli tak, tym bardziej zachęcamy do tego duchowego powrotu do podstaw z portalem niedziela.pl. Przewodnikiem będzie nam Youcat – katechizm Kościoła katolickiego.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję