A jednak na poważnie i
bez szumnych haseł
udało się w lubskim gimnazjum zorganizować grupę wolontariuszy, którzy ze swoją katechetką - Lillą Pabisiak, dwa razy w tygodniu odwiedzają chorych w zakładzie
opiekuńczym powstałym na terenie dawnego szpitala. Może to zasługa patronki, św. Królowej Jadwigi, która osobiście doglądała chorych, a teraz czuwa nad powierzoną sobie młodzieżą?
W któryś listopadowy czwartek wybieram się z p. Pabisiak na „służbę”. Pod dawnym szpitalem wpadają na nas rozchichotane dziewczyny. Dzisiaj mają dyżur na drugim piętrze, właśnie
biegną po zakupy, bo ich podopieczne potrzebują wody mineralnej, pomidorów, a one wiedzą, gdzie jest taniej, więc chociaż to na drugim końcu miasta, to pędzą, bo „wie pani - każdy
grosz się liczy...”. Pobiegły. Zafurkotało plastikowymi torbami, a mnie się wydało, że słyszę trzepot anielskich skrzydeł.
Wchodzę na to drugie piętro z bijącym sercem. Dlaczego czuję się nieswojo? Przecież szpitalna rzeczywistość nie jest mi obca. Wszędzie cicho, czysto i jasno. Żadnych szpitalnych
zapachów. Dwie pielęgniarki biegają od pokoju do pokoju. Nie mają czasu na rozmowę. W intymną scenerię tego miejsca wprowadza mnie pani salowa. Jesteśmy
Pomóż w rozwoju naszego portalu
w zakładzie opiekuńczo-leczniczym,
Reklama
większość pensjonariuszy to ludzie obłożnie chorzy, po długotrwałym leczeniu lub hospitalizacji, nie wstają z łóżek, dlatego siostry mają przy nich dużo pracy. W ostatniej sali leży
człowiek bez twarzy. Zniszczył ją rak i ten widok jest naprawdę wstrząsający. „Ale tam dziewcząt nie wpuszczamy - mówi pracownica zakładu. - Ja też nie chciałabym, aby moje
dziecko musiało to oglądać. Zresztą nie pozwoliłabym mu tu przychodzić...”.
Zaglądam do pokoju, w którym rozmawiają dwie starsze panie. Nieśmiało pytam o nasze dziewczęta. Natychmiast ich twarze ożywiają się. Pani Maria klaszcze w ręce, nie
może się nachwalić, że takie miłe, takie uczynne, trzeba ich koniecznie w szkole nagrodzić. Obie panie dają upust swojemu żalowi; rano zmarła ich towarzyszka. Właściwie użyły innego określenia:
„Odeszła już sobie cichutko...”. Teraz już wiem, co uwzniośla to miejsce. Tajemnica cierpienia i śmierci. Golgota. I w to - niemalże - misterium
wchodzą dziewczęta ze swoją radością, ofiarnością, młodością pełną planów.
Na pierwszym piętrze, czyli
w zakładzie pielęgnacyjno-opiekuńczym
siostry witają nas żywiołowo. Pokazują sale, proszą o pomoc w dekoracji, przedstawiają pensjonariuszy. Podkreślają, jak ważne zadanie wypełniają wolontariuszki. Rozmowa, czasem przeczytanie
gazety, spacer - chociażby po korytarzu - to dla ludzi starszych i schorowanych najlepsze lekarstwo. „Ja się przecież nie rozerwę” - śmieje się siostra Barbara
i dramatycznym gestem rozkłada ręce. A dziewczęta przeciwnie - „rozrywają” się ochoczo i troskliwie. A właściwie są rozrywane przez mieszkańców
zakładu, którzy w każdy wtorek czekają na swoich ulubieńców. Tak się jakoś złożyło, że i wolontariuszki, i pensjonariusze dopasowali się do siebie, więc każda z dziewcząt
ma swoją „babcię”, z którą najchętniej rozmawia i pomaga w drobiazgach.
Dlaczego to robicie?
Nie szkoda wam czasu?
- pytam przewrotnie, kiedy w szkole spotykam je na odprawie z opiekunką. I już wiem, że pytanie było bez sensu. Patrzą na mnie z politowaniem. To przecież
takie proste: bo tak trzeba, bo młodzi powinni pomagać starszym. Oni się już napracowali. „My też będziemy starzy” - w ustach nastolatki wychowanej, jak całe pokolenie, w kulcie
siły, witalności i hasła „róbta, co chceta” te słowa brzmią jakoś nadzwyczaj dojrzale.
O czym może rozmawiać przyszłość z przeszłością? Jest jakiś punkt wspólny? Oczywiście. Po prostu - życie. „Oni opowiadają, a my słuchamy (kto dziś jeszcze potrafi
słuchać?). Oni wspominają swoje szkolne lata, a my opowiadamy o swoich problemach. Lubimy ze sobą rozmawiać. My też się od nich uczymy...”. Okazuje się, że starsi
ludzie dzielą się nie tylko swoimi doświadczeniami, tłumaczą także młodym, że trzeba się kształcić, że wiedza jest bardzo ważna. Dziwne, ale to wcale nie brzmi jak truizm, a przecież tyle podobnych
frazesów nałykały się w swoim czternastoletnim życiu! Dlaczego słowa schorowanej, steranej życiem kobiety nie drażnią młodych uszu, a kazania rodziców i nauczycieli -
bardzo?
Słucham, jak ze swoją opiekunką ustalają plan działania na kolejny tydzień, takie skupione, poważne i piękne w swoim zaangażowaniu. Któraś musi przełożyć dyżur, bo
ma ważny sprawdzian. Trzeba też inaczej zorganizować zajęcia na drugim piętrze; tak podzielić obowiązki, żeby nie wszystkie szły po zakupy. Ktoś musi zostać przy chorych. Zbliżają się święta, wypadałoby
zorganizować jakieś niespodzianki, może stroiki do sal, drobiazgi dla pensjonariuszy, jasełka? Pomysłów jest mnóstwo. Cała piętnastka to bank pomysłów.
Chętnych było więcej -
twierdzi L. Pabisiak. - Nie wszyscy jednak otrzymali pozwolenie od rodziców, a bez niego pracować nie mogą, nie są pełnoletni.
Joanna mieszka na wsi, nie przyjedzie do Lubska po południu, ale znalazła dla siebie miejsce w wolontariacie. Stara się zorganizować fundusze na skromne drobiazgi mikołajkowe, ze swoją
mamą chce też wykonać świąteczne stroiki, pilnuje terminów, układa plan działań. „To moja prawa ręka” - mówi p. Pabisiak. Któraś z dziewcząt skontaktowała się z grupą
teatralną działającą w Białkowie i przy pomocy rodziców przygotowuje jasełka, które wystawią w szpitalu. Aneta jest pierwszoklasistką, więc p. Lilla uznała, że musi trochę
poczekać, dojrzeć do obowiązków. Ale Aneta była innego zdania. Uparcie pojawiała się co tydzień przed szpitalem i nie było innej rady - musiały brać ją ze sobą. W końcu
przyniosła pozwolenie od mamy i milcząco położyła je przed opiekunką. Dziś jest najmłodszą, bo trzynastoletnią wolontariuszką w grupie.
Cały wolontariat opiera się na siedmiu wspaniałych dziewczynach: Roksanie Kociorskiej, Monice Merwie, Beacie Krojcer, Małgosi Myszkiewicz, Milenie Białonowicz, Eli Telwikas, Julicie Stopyrze. One
pracują od początku, tzn. od dwóch miesięcy. Inne przychodziły i odchodziły. Te zostały i mobilizują innych. Wokół wolontariatu krążą też chłopcy. Na razie nieśmiało pytają, dwóch
już było zdecydowanych, ale w końcu nie otrzymali aprobaty swoich rodziców. Jeden natomiast jest i chyba zostanie - mówi z nadzieją p. Pabisiak. - Ale nikogo
nie zmuszamy ani nie zatrzymujemy. To musi być działanie wypływające z potrzeby serca i zgodne z wolą rodziców. Czasami zapału jest na dłużej, czasami na krócej, ale dziękuję
Panu Bogu za każdego wolontariusza: i tego na krótko, i tych na dłużej. Służby drugiemu nie da się ani wymierzyć, ani wypłacić.