Wyspa pachnąca
Reklama
Cała Republika Islamicka Komorów liczy sobie ok. 600 tys. ludności i jest jednym z krajów o największym przyroście naturalnym na świecie, wynoszącym 3,55 %. Ludność wysp,
a właściwie islamickiego państwa, jest w stu procentach muzułmańska, choć pochodzenia mieszanego. Komory zasiedlane były wielokrotnie już od VII-VIII wieku przez Afrykanów (głównie
z Mozambiku), Malgaszów z pobliskiego Madagaskaru, a od IX-X wieku przez Arabów, którzy płynąc na południe wzdłuż wybrzeży Afryki, kolonizowali Afrykę wschodnią, m.in.
także Komory. Pierwsi Europejczycy przybyli tutaj w XVI wieku i zastali już dobrze zorganizowaną społeczność arabską.
Do dzisiaj zresztą największe wpływy ma tutaj kultura islamu. Językami urzędowymi są: arabski (używany głównie w meczetach) i francuski (używany w biurach, szkołach
i sklepach), ale ludność w znacznej części mówi językiem komoryjskim, zwanym singazidja, który jest mieszaniną swahili - arabskiego i innych języków rodziny Bantu.
Podstawową gałęzią gospodarki jest rolnictwo, które rozwija się na żyznych glebach dwóch wysp Anjouan (Ndzuani) i Moheli (Mwali). Sama Wielka Komora (Ngazidja), nie nadaje się do uprawy
z powodu braku wody. Obfite deszcze, padające w okresie pory deszczowej, szybko wsiąkają w wulkaniczną, porowatą jak gąbka ziemię i przez całe miesiące okresu
pory suchej ludzie używają np. do mycia i prania tylko wody morskiej. Rolnictwo jest jednak, nawet na Anjouan i Moheli, słabo rozwinięte i znaczna część żywności jest
importowana z Afryki i Europy. Eksportowane są z Komorów głównie: wanilia, goździki i olejek eteryczny z drzewa yilang, służący do wyrobu perfum.
Europejczycy i chrześcijanie
Reklama
Niewielu jest na wyspach Europejczyków. Są to najczęściej pracownicy Ambasady Francuskiej i kilku innych zagranicznych przedstawicielstw i firm. Niewielu jest też turystów, ze względu
na brak dobrze rozwiniętej bazy hotelowej. Same wyspy są bardzo atrakcyjne turystycznie i położone w tropikalnym, upalnym klimacie. Pora sucha trwa od kwietnia do listopada, a pora
deszczowa - od końca listopada do połowy kwietnia.
Od XIX wieku pracowali tutaj - dojeżdżając z Madagaskaru - misjonarze jezuiccy. Ich pracę przejęli na początku XX wieku franciszkanie - dokładniej kapucyni. W latach
30. XX w. kapucyni dojeżdżali tutaj kilka razy w roku, także z pobliskiego Madagaskaru. A na początku lat 40. XX w. założyli główną misję w Moroni i zbudowali
niewielkie kaplice na Moheli i Anjouan. Komory były wcześniej częścią diecezji Ambandja z Madagaskaru, a od 1975 r. są administraturą apostolską wchodzącą w skład
Konferencji Biskupów Oceanu Indyjskiego wraz z diecezjami z Madagaskaru, Seszeli, Mauritius i Reunion. Kapucyni szwajcarscy pracowali tutaj do 1985 r., ale z braku
powołań musieli misję opuścić i Stolica Apostolska zwróciła się do księży francuskich z prośbą o prowadzenie Misji i administratury apostolskiej.
Niestety, trudne warunki życia i pracy powodowały, że księża często się zmieniali, i w 1996 r. salwatorianie zostali poproszeni o przejęcie Misji.
Od października 1997 r. pracę na archipelagu objął ks. Jan Szpilka, który wcześniej pracował prawie 20 lat w Zairze (dzisiejsza Demokratyczna Republika Kongo). 1 kwietnia 1998 r.
został on mianowany administratorem apostolskim i zamieszkał w stacji misyjnej w Moroni. W kilka miesięcy później do pomocy w pracy na francuskiej
Mayotte dołączył salwatorianin irlandzki - ks. Seamus O’Duill, a w ostatnim czasie do ks. Jana dołączyli także tanzanijski salwatorianin - brat Philip Iruru i belgijski
misjonarz - ks. Jef Cornelissen, który uprzednio pracował w Zairze przez ponad 30 lat.
W ten sposób salwatorianie, na prośbę Stolicy Apostolskiej otworzyli nowe pole swojej misyjnej działalności. Współpracują oni w Moroni z siostrami Bożej Opatrzności - to
zgromadzenie zakonne z Francji, które prowadzi dyspensarium, maleńki szpital, porodówkę i kilka szkół dla kobiet i dziewcząt, zarówno w samym Moroni, jak i w rozsianych
po wyspie wioskach.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Prawda o Misji
Jedynie te formy działalności misyjnej, prowadzone przez siostry, są akceptowane przez miejscowe władze i gdyby je zlikwidować, pobyt misjonarzy na wyspie byłby niemożliwy. Jak mówi ks. Jan,
jest to niema i darmowa obecność Kościoła, który świadczy o Bogu jedynie dziełami miłosierdzia i cichą obecnością. Niemniej jednak praca taka jest również dawaniem świadectwa
i na pewno przynosi wiele radości i satysfakcji, bo przecież umacnia nas w tym sam Jezus Chrystus, który nas powołał i posłał, abyśmy nieśli światło Jego Ewangelii
po najdalsze krańce ziemi.
Trochę inna jest sytuacja na Mayotte, gdzie pracuje ok. 4 tys. Francuzów, pozostających pod duszpasterską opieką ks. Seamus’a. Tam też Misja katolicka prowadzi dużą szkołę dla młodzieży (do
niedawna obsługiwaną przez siostry, a obecnie przez świeckich wolontariuszy z Francji), dyspensarium, już całkowicie oddane w ręce miejscowych sanitariuszy kreolskich
i malgaskich, oraz mały hotelik dla turystów. Tutaj obecność księdza nie jest niema i gratisowa. Ma on pełne ręce roboty i chociaż miejscowej ludności nie nawraca, bo
są to też muzułmanie, to jednak opieka duszpasterska nad pracującymi tu Francuzami, Malgaszami i Kreolami (z wyspy Reunion) zajmuje sporo czasu. Katecheza dzieci i młodzieży, przygotowanie
do Pierwszej Komunii św., do bierzmowania, do chrztu św., śluby, codzienna Msza św. i praca administracyjna - pochłaniają cały czas ks. Seamusa.
Właśnie z Mayotte piszę tę korespondencję, gdzie pozostanę ok. dwóch tygodni, zastępując ks. Seamus’a (od 3 do 19 grudnia), który korzystając z mojej obecności ma jechać
do Tanzanii, dla załatwienia kilku spraw.
Moje wspomnienia
Na przełomie października i listopada przypadł termin oficjalnej wizyty ks. Jana w Rzymie (Ad Limina Apostolorum) i więc prosił mnie o zastąpienie go w tym
czasie w Misji katolickiej w Moroni. Z końcem października znalazłem się w Moroni i pozostałem tam aż do początków grudnia. Komunikacja z tym
bardzo egzotycznym krajem jest trudna. Z Tanzanii trzeba było płynąć wodolotem na Zanzibar (ok. 2 godz.) i stamtąd następnego dnia trzy godziny lotu małym motorowym samolotem do
Moroni. Po przylocie na miejsce nie zastałem już niestety ks. Jana, który dwa dni wcześniej musiał odlecieć do Rzymu. Z lotniska odebrały mnie dwie siostry, pracujące również w Misji
i zawiozły do domu w centrum miasta, gdzie przez najbliższy miesiąc jedynym moim obowiązkiem była wieczorna Msza św. dla trzech sióstr i dwojga - czasami trojga
- ludzi świeckich. Katolików na wyspie, jak i w całym archipelagu jest niewielu (jedynie przyjezdni z Afryki, Madagaskaru i Europy). Na niedzielnej Mszy
św. w Moroni bywało maksymalnie 35 osób. Miejscowa ludność jest w całości muzułmańska i ma konstytucyjnie zabronione nawracanie się na inną religię. W liście
pozostawionym przez ks. Jana, znalazłem taką radę: „Nie próbuj z nikim z miejscowych rozmawiać na tematy religijne, bo zostaniesz natychmiast oskarżony o prozelityzm
i będziesz miał duże kłopoty”. Widać jednak zainteresowanie ludzi katolicyzmem i to jest dobry znak.
Oczywiście, ks. Jan, jako stały kapłan misji i administrator apostolski, ma znacznie więcej roboty, szczególnie administracyjnej, a ostatnio także inżyniersko-budowlanej. Dom
misji pamięta jeszcze czasy kolonialne - wszystko się w nim sypie i rozlatuje. Konieczne są więc bieżące naprawy i remonty. Ks. Jan myśli także o wybudowaniu
innego domu, poza miastem, gdyż obecny leży w samym centrum, na skrzyżowaniu ruchliwych ulic, a w okolicy znajduje się dwanaście meczetów, z których 7 razy
dziennie (po raz pierwszy o godz. 4.00 rano!!!) rozlegają się przez głośniki pobożne modlitwy muzzeinów. Ponadto położenie i sama konstrukcja domu czynią go praktycznie niemożliwym
do mieszkania: w pokojach ustawicznie panuje temperatura do 35°C, a duchota i wilgoć od pobliskiego oceanu powodują, że reumatyzm rozwija się w tych warunkach
wyjątkowo szybko - czego sam w czasie mojego pobytu doświadczyłem. Warunki klimatyczne i (jak ja to nazywałem) psychologiczne są dosyć wymagające.
Brak pracy duszpasterskiej i kapłańskiej, samotność, poczucie izolacji i wyobcowania, świadomość, że jest się jedynie tolerowanym w tym całkowicie islamickim kraju,
to wszystko stwarza raczej specyficzną atmosferę, która w połączeniu z dosyć trudnymi warunkami klimatycznymi, na pewno nie sprzyja podnoszeniu ducha. Ale do odważnych i wytrwałych
świat należy. Na brak pracy nie narzeka jednak ks. Jan, chociaż nie jest to praca misjonarska i duszpasterska. Pewnie i dla niego wielkim ciężarem jest samotność. I to
jest chyba jeden z najtrudniejszych momentów jego pracy. Ja też myślałem, że jestem raczej samotnikiem i cieszyłem się na kilkutygodniowy samotny pobyt. Po pięciu tygodniach pobytu
w Moroni stwierdziłem jednak, że samotnikiem na pewno nie jestem i nie chciałbym jeszcze raz doświadczyć podobnej przyjemności. Kiedy ks. Jan wrócił z Europy, nie mogłem
się nacieszyć jego obecnością i faktem, że nareszcie można z kimś porozmawiać. Wprawdzie stale były tu siostry, ale one mają swoje dobrze rozplanowane zajęcia i nie mają
czasu na rozmowy w ciągu dnia.
* Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji